Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 7)

Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 7)Zapraszam na epizod siódmy!

***

ROZDZIAŁ TRZECI – BYNEK (2/3)

*

   Najpierw, przy okazji dość regularnych wizyt u rodziców, zauważyłam gdzieś z początkiem trzydziestego trzeciego roku, że matka staje się coraz bledsza i bardziej apatyczna. Poradziłam jej nawet, by zadbała o siebie, lecz zignorowała moją troskę, ostentacyjnie łyknęła jakieś proszki i położyła się na łóżku, żeby „przeszła jej migrena”. I tak znosiła te mniejsze lub większe dolegliwości przez tydzień, miesiąc, aż wreszcie pewnego letniego dnia nie wytrzymała i musieliśmy ją, całą w boleściach, zawieźć do szpitala.
   Nie zdążyłam nawet dobrze pojąć powagi sytuacji, a już dłonią tak roztrzęsioną, że ledwo byłam w stanie utrzymać pióro, parafowałam dokumenty zgonu. „Rak kości w ostatniej fazie” – tako orzekli lekarze. A przynajmniej tak mi się wydawało, bo byłam w na tyle ciężkim szoku, że równie dobrze mogliby tam napisać: „potknięcie się o sufit”. Względnie: „zadławienie skumbrią w tomacie”. Zdecydowanie nie było mi jednak do śmiechu, podobnie zresztą jak ojcu i bratu. Co gorsza, zamiast w spokoju i godności przeżywać jakże uzasadniony smutek oraz żal, obaj zaczęli skakać sobie do gardeł z byle powodu, zrzucając na siebie pretensje za to, co się stało. Ja natomiast, starając się ich jakoś pogodzić, obrywałam z obu stron po równo.
   W pewnym momencie miałam już tak bardzo wszystkiego dosyć, że z prawdziwą ulgą przyjęłam deklarację brata, który postanowił opuścić dom rodzinny. Pomyślałam: w porządku, jego wola i jego decyzja. Jak sobie wszystko przemyśli, to wróci, przecież ja w podobnym wieku związałam się ze Zdzichem. A że wybrał akurat taki moment? Cóż, tego akurat wolałam nie oceniać, chciałam za to wykorzystać ten czas na naprawę zszarganych nerwów i omówienia z ojcem paru ważnych tematów. Na czele z przecież dużym i dobrze wyposażonym domem, który jeszcze nie tak dawno tętnił życiem, a teraz miał stać praktycznie pusty.

   Tyle że mijały dni i tygodnie, a brat nie wracał. Ba, po ledwie paru zdawkowych listach, wysłanych kolejno ze Lwowa, z Warszawy i na koniec z Gdyni, jakby zapadł się pod ziemię. Jeszcze bardziej zastanawiające było ostentacyjne milczenie ojca, który wyraźnie unikał jakichkolwiek rozmów o tym, co tak naprawdę się stało. Do czasu… pewnego bowiem razu niespodziewanie zaczął dyskusję i nie zakończył jej, póki nie wyznał wszystkiego.
   Dowiedziałam się wówczas – z niemałym zaskoczeniem zresztą – że w pewnej chwili brat zamiast uczyć się pilnie przez całe ranki, zaczął prowadzać się z nie tylko typami, ale także paniusiami spod coraz ciemniejszych gwiazd, aż w końcu narobił ponoć całkiem grubych długów. Nie to mnie jednak najbardziej zszokowało – choć przecież wciąż był dla mnie ledwo wystającą ponad stół, zasmarkaną, potykającą się w własne nogi ślamazarą, a nie jakimś oszustem, karciarzem, bawidamkiem i właściwie sama nie wiedziałam, kim jeszcze – a sposób, w jaki ojciec to wszystko opowiedział. Z wyraźnym nie tylko żalem, lecz przede wszystkim wyrzutem, jakbym to ja do tego doprowadziła. Ja!
   Poruszona tymi zdecydowanie niesprawiedliwymi oskarżeniami próbowałam czegoś się wywiedzieć zarówno na własną rękę, jak i prosząc Bynka, Gitę i nawet paru lokalnych kiziorów o pomoc, lecz bez większego rezultatu. Nikt tak naprawdę niczego nie wiedział o rzekomych zobowiązaniach brata, a i poszukiwania jego samego nie przynosiły żadnych rezultatów. Jedne tropy miały prowadzić z powrotem do stolicy, inne nie tylko nad, ale i za morze, jednak wszystkie okazywały się finalnie wyssanymi z palca plotkami.
   W pewnym momencie odzyskałam jeszcze nadzieję, gdy zimą listonosz przyniósł – co ciekawe, właśnie mnie, a nie ojcu – niepozorną kopertę, pokrytą egzotycznymi znaczkami i mocno rozmazanym stemplem poczty lotniczej. Wewnątrz zaś znalazłam portret brata z – czego nijak nie dało się ukryć nawet na miernej jakości zdjęciu – czarnoskórą  pięknością u boku, podpisane na odwrocie „Wszysko u mnie dobrze niemartwcie się to moja żona”. Niestety, o ile mnie ta niespodziewana przesyłka nie tylko podniosła na duchu, co wręcz uradowała, bo świadczyła przecież, że nawet na końcu świata brat potrafił poukładać sobie życie, to ojca podłamała do reszty.
   I zmieniła. Bardzo. Na gorsze.
   Od tamtej chwili już nawet nie próbował silić się na resztki grzeczności, tylko otwarcie oskarżał mnie o całe zło tego świata. Zwłaszcza gdy wypił za dużo. A że w pewnym momencie przestał mieć jakąkolwiek kontrolę nie tylko nad nałogiem, ale swoim zachowaniem w ogóle, to i owych oskarżeń przybywało. Wysłuchiwałam więc pokrzykiwań, jaką to jestem wyrodną córką, złą siostrą, że najpierw prowadzałam się w jakimś złodziejem, a teraz znalazłam sobie robola bez perspektyw! I wszystko, co się stało, było moją winą!
   Najbardziej przykre było jednak to, że mimo najszczerszych chęci i wielokrotnych prób pogodzenia się, na czele z przygotowanymi w pocie czoła Świętami Wielkiej Nocy – bo w końcu ojciec, jakkolwiek niesprawiedliwie by mnie nie traktował, wciąż był ojcem i ostatnią osobą z rodziny, która mi jeszcze pozostała – widziałam coraz wyraźniej, że wybuch sprzeciwu wobec jego postępowania był tylko kwestią czasu. A im dłużej go odwlekałam, zbierając kolejne cięgi z zagryzionymi zębami, tym większy wzbierał we mnie gniew, żal i pragnienie wyrzucenia wszystkich pretensji.
   No i w końcu miarka się przebrała… może to on był bardziej zdenerwowany niż zwykle, może mnie puściły nerwy i zaczęłam się odszczekiwać, a może poszło o to, że tego dnia wyjątkowo towarzyszył mi Bynek? Tak czy inaczej, zwyczajowa kłótnia szybko przerodziła się w festiwal gróźb, a ten w rękoczyny. A cokolwiek nie mówić, mój mąż – choć nie wyglądał – posiadał umiejętność wyprowadzania naprawdę celnych lewych prostych.

   I tak właśnie zakończyła się moja ostatnia rozmowa z ojcem. Dosłownie ostatnia, bo nie minęły dwie niedziele, a policmajster wyciągnął mnie z pracy tak jak stałam, ponaglając, że jak najprędzej muszę wrócić do domu. Niestety, nie chciał lub nie mógł powiedzieć nic więcej, więc zastanawiałam się przez całą drogę, co też się mogło stać? Może ojciec tym razem przesadził z piciem tak bardzo, aż konieczna stała się wizyta służb porządkowych? Albo poślizgnął się na oblodzonym chodniku i coś sobie połamał, o czym zresztą świadczył ambulans, stojący przed domem…
   Tym razem zapamiętałam doskonale, jaka była przyczyna zgonu: nie mniej i nie więcej, a samobójstwo. Przez powieszenie na pasku od spodni. Jakby tego było mało, podsunięto mi jeszcze pod nos testament, spisany notarialnie w ciągu tych właśnie ostatnich dni. Wydziedziczający zarówno mnie, jak i mojego brata z absolutnie wszystkiego. Nie wiedziałam tylko, czy gorsza była treść dokumentu, która całkowicie zgodnie z obowiązującym prawem zostawiała mnie bez złamanego grosza, czy pełne jakże wymownych oskarżeń spojrzenie i karcący ton głosu odczytującego go urzędnika.
   Za to raz kolejny nie potrafiłam zrozumieć, co się właściwie stało. A przede wszystkim: dlaczego? Przecież nawet jeśli moja relacja z ojcem się nie tylko popsuła, ale wręcz rozsypała całkowicie, to wciąż nie było to wystarczającym powodem, żeby targnął się na swoje życie! I to skutecznie! Przecież mógł… no, nie. Widocznie nie mógł, skoro tego nie zrobił. A ja nie uczyniłam tak naprawdę niczego, by mu pomóc. Może trzeba było częściej z nim rozmawiać? Mocniej go wspierać? Może nawet przeprowadzić się na jakiś czas z powrotem do domu?
   Niestety, wszystkie te pytania miały na zawsze pozostać bez odpowiedzi.

*

   Mogłam udawać, jaka to jestem silna, mogłam mieć wsparcie w postaci Bynka czy Gity, mogłam się też dzień w dzień okłamywać, że wszystko jest w porządku. Jednak nie mogłam zmienić jakże bolesnego faktu, iż w ciągu niecałego roku straciłam nie tylko rodzinę, ale także jakiekolwiek perspektywy, by wyrwać się z osaczającej mnie boleśnie miałkiej rzeczywistości. Ledwie co skończyłam dwadzieścia sześć lat, a nie miałam już ani chęci, ani ochoty, by walczyć z upokarzającym mnie coraz bezczelniej losem.
   Cokolwiek by jednak nie mówić, cała ta sytuacja przyniosła ze sobą jedną niespodziewanie dobrą zmianę: mianowicie Bynek odnalazł w sobie pokłady czułości, jakich nigdy bym się po nim nie spodziewała. O ile bowiem już wcześniej starał się jak tylko mógł, by poprawiać mi nastrój dobrym słowem, spacerami dla ukojenia nerwów lub – co szczególnie korzystnie na mnie wpływało – wyjściami do kina na najnowsze szlagiery z Bodo, Dymszą czy zwłaszcza mym ulubieńcem Żabczyńskim, o tyle w pewnym momencie dostrzegłam, że angażuje się także na innych polach. Zwłaszcza typowo małżeńskich. Zauważalnie częściej się przytulał, brał za rękę oraz komplementował mój wygląd, nawet gdy stałam rozczochrana i zarobiona po łokcie nad kuchnią.
   Oczywiście nie było tak, że z dnia na dzień przeistoczył się w wyciągniętego wprost z operetki „Don Żułana”, jednak z każdym mijającym tygodniem widocznie nabierał śmiałości. Aż w końcu pewnego niedzielnego poranka zaczął mnie nie tylko całować po szyi, ale także sięgać pod fartuszek, nie zwracając zupełnie uwagi na porozwieszane wszędzie wstążki makaronu. Byłam tak zaskoczona tym nagłym wybuchem namiętności, że zamiast podciągnąć kieckę, przysiąść gołą dupą choćby na umączonym blacie stołu i zażądać otwarcie: „bierz mnie!”, odepchnęłam go. Może nie po chamsku, jednak na pewno na tyle zdecydowanie, by spuścił wzrok, wybąkał przeprosiny i wyszedł z pokoju. A ja głupia tylko odprowadziłam go wzrokiem…

   Stałam w milczeniu, nie mogąc się na niczym skupić i nabijając sobie głowę coraz to nowymi problemami, których w gruncie rzeczy nie miałam ani chęci, ani tym bardziej siły rozwiązywać. Roztrząsałam zawiedzione uczucia, niespełnione pragnienia i marzenia, które dawno porzuciłam. Myślałam o obecnym mężu, byłym narzeczonym, bracie, matce, ojcu. O utraconej zapewne na zawsze ukochanej, za którą bezsennymi nocami wciąż wyło me stęsknione serce.
   W pewnym momencie przypomniałam sobie nawet – kompletnie nie wiedząc, dlaczego właściwie – o jednej z moich przyjaciółeczek od sprośnych kąpieli. O drobniutkiej Halszce, która co prawda nie miała godnego uwagi wzrostu, biustu czy innych przyrodzonych walorów, jednak nadrabiała to z nawiązką przeuroczymi piegami na nieustannie zmarszczonym nosku, ogromnymi oczami barwy nadchodzącej burzy i rozszalałym już szkwałem ognistych loków. Nie tylko na głowie zresztą.
   Miałam kiedyś okazję być z nią sam na sam. Jeden, jedyny raz. Rozochocona winem, naga, wilgotna od wody, potu i niedającego się opanować pożądania. I stchórzyłam! Nie wzięłam mej kusicielki za dłoń, nie pocałowałam we wstydliwie przygryzione usta i malutkie, przyozdobione kolczykami z kolorowych piórek uszy. Nie wsunęłam palców ani we włosy, ani tym bardziej pomiędzy rozchylone w wyraźnym oczekiwaniu uda. I nawet jeśli w gruncie rzeczy nie byłam gotowa na nic poza dotykiem, to jednocześnie wiedziałam aż nadto wyraźnie, że właśnie nadeszła „ta chwila”, by przekroczyć kolejną, nieprzekraczalną do tej pory granicę. By dać się podpalić nieokiełznanej namiętności i spłonąć do szczętu wśród krzyków rozkoszy. By zrobić kolejny krok ku odkryciu własnej, wciąż jakże zagubionej seksualności. By…
   A ja uciekłam! Tak po prostu! Schwyciłam sukienkę i czmychnęłam spłoszona przez kaleczące skórę krzaki bez słowa pożegnania, czując na nagich plecach pełne niespełnionych nadziei spojrzenie.
   Niestety, kolejnej szansy już nie dostałam, gdyż po dosłownie tygodniu siedziałam w pociągu. Zaciskając zęby w bezsilnej złości i roztaczając najczarniejsze z czarnych wizje, w których już nigdy nie miałam zaznać szczęścia.

   Gdy tylko obraz tamtej udręki zniknął mi przed oczu, zorientowałam się, że znów to robiłam! Zamartwiałam się czymś, czego i tak nie byłam już w stanie zmienić, zamiast skupić się na sprawach znacznie ważniejszych – zwłaszcza na mężu, który snuł się przygaszony za niedomkniętymi drzwiami, próbując jakimś cudem zrozumieć, dlaczego znów go odrzuciłam. A przecież biedak tak się starał! Miał dość własnego stresu, przytłaczającej odpowiedzialności i powodów do przemęczenia fizycznego oraz psychicznego, a dzień w dzień był przy mnie, wspierał, dbał… I to nie tylko poprawiając mi nastrój, o czym już wspominałam, ale też w znacznie ważniejszych sprawach. Potrafił zrobić w domu właściwie wszystko – cieknący kran czy migający żyrandol naprawił, ścianę odmalował, a w razie potrzeby przy garnkach nie bał się stanąć. Zawsze trzymał moją stronę w sporach, choćby nawet wiedział, że nie miałam racji. Przede wszystkim jednak tępił w samym zarodku wszelkie kąśliwe uwagi związane z tym, że nie mieliśmy dzieci. Nawet – a może i zwłaszcza – jeśli były one skierowane w moją stronę. A że nie zawsze dawał sobie radę w kwestiach łóżkowych? Cóż, może w takim razie powinnam była złapać go wreszcie za łeb – względnie inną część ciała – i nauczyć? A jeśli nie, powtarzać korepetycje do skutku!
   Nie czekając już ani chwili dłużej, po cichutku rozłożyłam na łóżku świeżą narzutę, przygotowałam kąpiel i porozrzucałam ubranie tak, by znaczyło drogę do łazienki. A gdy już wstępnie się odświeżyłam, zawołałam Bynka. Musiałam przyznać, że może i był zaskoczony nagłą zmianą mych zamiarów, lecz bardzo szybko zdziwienie ustąpiło miejsca wyjątkowo źle skrywanym chęciom. Na tyle, że nie tylko pomógł mi się wyszorować we wszystkich co ciekawszych zakamarkach, ale i sam po szybkim pozbyciu się nadmiaru garderoby wskoczył do balii, rozchlapując mydliny po całej podłodze. A potem…
   Bez szczypty przesady był to nie tylko najwspanialszy, ale i bodaj najgłośniejszy seks, jaki kiedykolwiek mieliśmy, choć właściwie nie robiliśmy niczego nowego! Ot – przenieśliśmy się na łóżko, gdzie najpierw Bynek zarzucił moje nogi na własne ramiona, a później, gdy już ewidentnie potrzebował chwili oddechu i uspokojenia, to ja dosiadłam jego. Normalnie, przodem, bez szczególnego wyuzdania. Nawet orgazm był daleki od ideału, bo w pewnym momencie za bardzo przyspieszyłam i małżonek najzwyczajniej w świecie za mną nie nadążył, skutkiem czego musiałam dopieścić się palcami. Tylko cóż z tego, skoro od tak dawna nie czułam się równie spełniona? Usatysfakcjonowana? Szczerze szczęśliwa!
   Zaczęłam już nawet wymyślać powody, by pójść za ciosem i następnego dnia urwać się z pracy, gdy Bynek objął mnie czule, ostrożnie odgarnął wciąż  wilgotne włosy i zadał najprostsze z możliwych pytań: „dlaczego?”. A ja nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Wymyślić na poczekaniu jakiś mało znaczący powód? Otwarcie skłamać? A może wreszcie powiedzieć prawdę, która i tak prędzej czy później wyszłaby na jaw? Im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym kąciki oczu coraz mocniej mi wilgotniały…
   W końcu nie mogłam już dłużej wytrzymać. Najpierw wybuchłam pełnym kojącego wzruszenia płaczem, a później zwierzyłam się ze wszystkiego. Może bez szczególnie szokujących szczegółów, jednak opowiedziałam Bynkowi o słabości do nastoletnich koleżanek, o eksperymentach ze Zdzichem, nawet o relacji z Anielą… On zaś siedział i słuchał, z rzadka tylko dopytując o pewne kwestie, które nie do końca rozumiał.
   Kiedy wreszcie skończyłam, sama już nie byłam pewna czy powinnam odczuwać ulgę, czy może wstręt? Ostatecznie tyle czasu oszukiwałam nie tylko najbardziej poczciwego mężczyznę, jakiego znałam, ale także i siebie samą, żyjąc dawno przebrzmiałymi wspomnieniami i snując coraz bardziej oderwane od rzeczywistości urojenia pod tytułem „co by było, gdyby…” Poryczałam się więc znowu, błagając o przebaczenie, podczas gdy Bynek ciągle milczał. Potem się przysunął, objął i czekał cierpliwie, aż wreszcie dojdę do siebie. A kiedy uznał, że może mnie wreszcie zostawić samą, wyszedł do kuchni, z której po paru minutach wrócił z gorącą herbatą oraz podsmażoną i posypaną cynamonem chałką, którą tak uwielbiałam.

   I w tym właśnie momencie, gdy siedziałam nago na naszym małżeńskim łóżku i oblizywałam ociekające słodkim masłem palce, zrozumiałam, że to ostatni gwizdek, bym wreszcie się ogarnęła! W końcu Bynek może i miał nieprzebrane pokłady miłości, cierpliwości oraz zrozumienia, lecz przecież był – tylko i aż – młodym, pochodzącym z nie najlepszej rodziny chłopakiem, który związał się ze starszą, przyzwyczajoną do luksusów dziewczyną z dobrego domu. Znaczy ze mną. A ja ciągle wymagałam od niego więcej i więcej, dając w zamian w gruncie rzeczy bardzo niewiele poza tym, że… po prostu byłam? Wciąż tak naprawdę nie wiedząc, czego powinnam oczekiwać nie tyle od niego, co właśnie od siebie.
   Cóż, może nie chodziłam w zdobnych złotem jedwabiach, nie jadłam na złotej zastawie i – za przeproszeniem – nie srałam do złotego nocnika, ale przecież nie musiałam martwić się o jutro, co nie było wcale takie oczywiste w tych niełatwych czasach. Cieszyłam się naprawdę dobrym zdrowiem i omijały mnie zarówno sezonowe przeziębienia, jak i poważniejsze dolegliwości. Otaczali mnie przyjaciele, którzy w razie potrzeby bez wahania służyli dobrym słowem, czynem i wszystkim czego potrzebowałam.
   Naprawdę przystojny mąż kochał mnie do szaleństwa, nie palił, nie pił, głos podnosił z rzadka, ręki wcale i przede wszystkim miałam absolutną pewność, że skoczy za mną w ogień. Oraz nigdy, ale to przenigdy nie zdradzi. I, co chyba najważniejsze w całej tej wyliczance, akceptował mnie taką, jaką byłam: interesowną, złośliwą, humorzastą, po przejściach i z wciąż przypominającą o sobie słabością do kobiet, do której właśnie się przyznałam.
   Miałam więc wszystko co było potrzebne do szczęścia, a zadręczałam się w gruncie rzeczy jakimiś pierdołami! Zwłaszcza tymi związanymi z seksem! Bo czy tak naprawdę była to tylko i wyłącznie wina Bynka, że brakowało mu odwagi? Nie nadążał za moimi fantazjami? Nie kupował mi sprośnych prezencików? A może po prostu taką miał naturę, zaś ja uroiłam sobie zdecydowanie zbyt wysokie wymagania i wyobrażałam nie wiadomo co? Musiałam jak najszybciej odpowiedzieć na te wszystkie pytania, zanim własnym samolubstwem, frustracją i nierealnymi oczekiwaniami zniszczę wszystko, co do tej pory z takim trudem wspólnie stworzyliśmy.
   Zaczęłam od pogodzenia się z jakże oczywistą prawdą, że zmuszanie Bynka do czegokolwiek niczego dobrego nie przyniesie. Jeśli miał opory choćby przed seksem oralnym, to przestałam go nachalnie do niego zachęcać. W zamian za to wykorzystywałam wszystko, co tylko miał do zaoferowana, czerpiąc z tego pełnymi garściami. W rezultacie kochaliśmy się owszem, wciąż bardzo zwyczajnie, lecz jednocześnie dłużej, energiczniej i po prostu namiętniej. Na dodatek bacznie obserwowałam jego reakcje, nieraz na pozór niechcący wprowadzając w życie pomysły, które wcześniej, przedstawione wprost, zapewne zakończyłyby się na mrukliwym zawstydzeniu.
   Zauważyłam na przykład, że Bynkowi bardzo się spodobało, gdy dopieszczałam się nie ukradkiem i pod sam koniec, a w trakcie i całkiem otwarcie. A skoro tak, coraz częściej nie klękałam, a kucałam nad nim prezentując nie tylko kołyszące się swobodnie piersi, lecz przede wszystkim rozchyloną kobiecość, którą bez najmniejszych oporów pocierałam obślinionymi bezczelnie palcami ku satysfakcji nas obojga. A kiedy drętwiały mi nogi lub po prostu miałam taką chęć, wówczas kładłam się wygodnie na plecach, rozkładałam szeroko uda i z wyjątkowo lubieżnym uśmiechem podskubywałam sutki, doprowadzając Bynka do oczopląsu. I tak naprawdę właśnie te, prawdziwe i namacalne emocje liczyły się najbardziej, nie zaś bzdurne i wyssane z palca fanaberie.

   Niezależnie jednak jak dobrze by się nam nie układało, nie żyliśmy w wypełnionej samymi cudeńkami szklanej kuli, odizolowanej od reszty świata. Z jednej strony rozrastające się coraz szybciej i coraz bardziej chaotycznie kopalnie oraz huty wciągały w swe bezdenne czeluści coraz więcej istnień. Z drugiej natomiast mieszkanie w bezpośrednim sąsiedztwie nieukrywającej już zbytnio wielkomocarstwowych ambicji Rzeszy także nie nastrajało pozytywnie. A zwłaszcza nie rokowało dobrze na przyszłość.
   Jakby tego było mało, przez lata życzliwie patrząca najpierw na mnie, a później na mój związek z Bynkiem Gita zaczęła odnosić się do nas z coraz to większą niechęcią. Niby z początku nieszczególnie zauważalną, polegającą jedynie na niewinnych docinkach, lecz z czasem przybierającą formę otwartej wrogości. Owszem, jej stosunek do mnie mogłam od biedy wytłumaczyć pojawieniem się zwyczajnej ludzkiej zazdrości – choć robiłam wszystko, by nigdy nie poczuła się w mojej obecności gorsza, co momentami wcale nie było takie proste – lecz nijak nie potrafiłam zrozumieć pretensji w kierunku brata! Tymczasem jakoś od przełomu roku trzydziestego piątego i szóstego Gita wypominała mu już nie tylko przy rodzinie czy znajomych, ale nawet przy mnie, że miał głupie szczęście, trafiając na taką kobietę jak ja, bo inaczej niczego by sam nie osiągnął.
   Musiałam przyznać, że do pewnego momentu znosił wbijanie temu podobnych szpil całkiem dobrze, jednak w końcu puściły mu nerwy i głośno oraz przy świadkach powiedział to, o czym ja jedynie myślałam. Zaczął od tego, że tylko i wyłącznie własną krwawicą doszedł do obecnego stanowiska i pensji, co było zresztą całkowicie zgodne z prawdą, a potem dodał jeszcze, że w taki dokładnie sam sposób Gita jest winna swojemu losowi. Nikt jej przecież do niczego nie zmuszał, prawda? Mogła choć trochę o siebie zadbać zamiast siedzieć i – tu cytat – „żreć jak świnia“. A przede wszystkim nie musiała wychodzić za kompletnego oszołoma i rodzić mu kolejnych dzieciorów, przed którymi też nie rozpościerała się świetlana przyszłość.
   No i się zaczęło… czy raczej nie zdążyło zacząć, bo na szczęście zanim Gita odpowiednio się rozpędziła i roztratowała Bynka na miejscu, ja złapałam go za frak i z narażaniem życia wyniosłam z pola bitwy w jednym kawałku. Tyle że nie mieliśmy już za bardzo do czego wracać, bo jakby gniewu Gity było mało, spora część krewnych i znajomych wzięła w tym zupełnie niepotrzebnie rozdmuchanym na pół dzielnicy sporze jej stronę, nas odsądzając od czci i wiary. A skoro tak, to może nadszedł czas, by wprowadzić i tak zbyt długo odkładane zmiany w życie, a nie tylko się nad nimi zastanawiać?

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja: playgroundai

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 18-24.10.2021. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

AgnessaNovvak

opublikowała opowiadanie w kategorii erotyka i historyczne, użyła 4197 słów i 24053 znaków, zaktualizowała 28 mar o 12:28. Tagi: #rodzice #śmierć #codzienność #fantazje #wyznanie #konflikt

Dodaj komentarz