Curse of Love - chapter 1

Wstęp

     Martwym wzrokiem wbitym w chłodną podłogę wsłuchiwałam się w wołanie mężczyzn by nie mieć litości, jęki kobiet, których dzieci wyrywano z rąk, a je same hańbiono bezlitośnie, szczęki mieczy, grzmoty walących się budowli, melodii ognia i wreszcie... w deszcz lekko kapiący pośród tego chaosu.
Kiedy zebrałam resztki sił i godności by wstać i spojrzeć na to piekło przez jedyne okno w mej komnacie, huk rozległ się niesamowity, aż piach zsypał się z sufitu. I tak raz za razem. Szłam mimo to niewzruszenie. Suknia ma sunęła powoli za mną po podłożu, zbierając każdy bród z kamieni, zmieniając przy tym swój szkarłatny kolor. Drobiny z sufitu zasypiały w mych włosach sprawiając, że stawały się coraz bardziej płowe.
Ten chłód... kiedy delikatnie kładziesz ręce na kamiennych blokach pałacu. Tylko on jest w stanie przypomnieć Ci, że jeszcze jest w tobie ciepło, nawet nikłe.
Widok, który rozpościerał się przede mną nie mogłabym nazwać inaczej jak "śmierć”... Tam gdzie była wojna nie było widać nic prócz krwi i blasku palonych domów, lecz ponad tym wszystkim... wznosiły się drobne iskry, wysoko, szybko, jakby chciały uciec, uratować się. Kiedy minęły warstwę najcięższych płomieni nadzieja wypełniła pewnie ich dusze, frunęły prędko, wolne i szczęśliwe, że to wszystko jest już za nimi... i wtem... nagle gasły... w tym mroku, który niegdyś... jeszcze przed chwilą zdawał się być dla nich azylem. To co myślały, że je zniewalało... tak naprawdę im życie podtrzymywało.
     - Otwieraj zdrajczynio!
     - Nikczemna!
     - Ty nędznico!
Te i inne obelgi towarzyszyły mocnym uderzeniom do mych drzwi. A ja... stałam, opanowana, spokojna... a może po prostu już wewnątrz martwa. Wtapiając się w obraz śmierci na dole, stanęłam prosto na murze okiennym, podpierając się ścian... Nic już mi nie pozostało... kompletnie nic... Jeden krok i zapłacę za wszystko co zrobiłam...
     Zanim jednak tej nocy zginęłam, ogrom pięknej i tragicznej historii po sobie zostawiłam...

I
     
- Hołota, nic nie potrafią docenić...
- Wszędzie tylko bród smród i złodziejstwo
- Dokładnie, tyle im dajemy, a jeszcze...
Ileż to się nasłuchałam siedząc w ukryciu za błękitną płachtą w komnacie gościnnej o ludziach należących do tej "niższej warstwy”. Dobrze, że ciekawość ciągnęła mnie by dotknąć dalekich horyzontów, zajrzeć tam gdzie zaglądać nam nie wolno było, poczuć to co nam nieznane... Gdyby serce nie wiodło mnie dalej niż to co się tylko jawi oczom, pewnie skończyłabym jako dumna kobieta zaślepiona opowiastkami ojca o tym jaki ohydny świat potrafi być. Z jakichś powodów.. ja byłam inna, tak różna od mojej rodziny... Może dlatego też tak źle swe życie poprowadziłam. Nadzieję i ufność, które zrodziłam do rodzaju ludzkiego, były niczym sieć rybacka, pomagały mi złapać szlachetne okazy i dać im schron w mym sercu... dopóki się w tę sieć sama nie zaplątałam. I choćby nie wiem co... wydostać się nie umiałam.
     Ale rozpocznę mą historię może w momencie, który więcej wyjaśni... Miałam już za sobą 21 zim. Sporo, niestety... zbyt wiele by pewnych rzeczy nie dostrzegać, by innych.. nie zakrywać już gołębim sercem. Tego dnia nie zapomnę nigdy. Twarz ojca mego z tamtej chwili pozostanie we mnie na zawsze, nawet kiedy me oczy spowije już śmiertelny sen. Król 4 krain Zarradu wybierał się w podróż po wybranka dla swej córki... a mej siostry...
     - Idź zawsze prosto dziewczyno, jedy! Ile Ty masz lat?!
Te kąśliwe uwagi mojej opiekunki zawsze przerywały mą chwilę rozmarzenia w drodze. Ilekroć opuszczałam pałac każdy zakamarek miasta porywał mnie zapachem i barwami szarości. No ale nic, prostowałam się i pełną godności damę udawałam, a wewnątrz byłam uwiązana. Horda ludzi podążała w jednym ciągu przed siebie, na koniec miasta, stolicy Dysfar, by pożegnać władcę. Ja cierpiałam sama tam gdzieś pomiędzy tymi cieniami. Jeszcze pamiętam tego chłopca co biegł za piłką, która toczyła się w naszą stronę. Ciemne plamy pod oczami nie przyćmiły szlachetnych zwierciadeł jego duszy. Chociaż miał brudne, podarte i skąpe ubranie... to nie to wprawiło go w zakłopotanie gdy chwycił zabawkę... to uczucie wywołał w nim chłód i potęga wyższości bijąca z tej sunącej masy. Tak jakby przesiąknięci byli złem, który wzbudził w nim strach gdy spojrzał na nasze twarze, po czym prędko uciekł, znikając w mroku uliczki. Myślami biegłam za nim i wtedy... im dalej byłam swoich, tym większy spokój wypełniał mą duszę. Aż nagle ze snu tego wyrwała mnie stara Karfis, szarpnęła me ramię i powiedziała:
     - Dalej, idź, pożegnaj ojca twego, nie będziesz go widziała przecież przez najbliższe kilka miesięcy.
Moja długa kapota delikatnie płynęła po piasku, a ja szłam poważna i zamurowana wewnątrz w stronę ojca, tak.. jak należało... Cisza zalewała świat. Kiedy zbliżyłam się do jego karawany, on spojrzał na mnie. Patrzył jakby chciał dostrzec coś przeszłego, dalekiego, lecz tak mu drogiego. Po tej krótkiej chwili milczenia odezwał się:
     - Azrat... - ujrzałam w tym momencie lekkie drgnięcie w kąciku jego ust, wbiłam wtedy w niego swój wzrok oblany ciepłem –...nie ściągnij na nasz dom hańby, błagam... – Niepokój zakrył jego oblicze, a ja poczułam jak mrok się we mnie wtapia... Jakby duszą widział wiszące nad nami nieszczęście, coś... czego ja długo potem nawet dostrzec nie mogłam, a może... nie chciałam...  
Odwrócił się i zasiadł na swym dostojnym koniu, ja natomiast bezdusznie podążałam za nim oczami aż zniknął z horyzontu.
     "Azrat.... nie ściągnij hańby...” nieustannie słyszałam te słowa w mych myślach, coraz głośniej i głośniej szeptały w mej duszy. Tego wieczora gdy siedziałam na balkonie swej komnaty słowa mego ojca ciągnęły mój wzrok daleko za mury pałacu. Z tego miejsca widziałam sporą część miasta rozkładającego swe ciało pod nami. Te krzyki, głosy, kroki, uderzenia młotów, szczęki metalu, dźwięk rozrzucanych pieniędzy... tyle można było stąd usłyszeć, składać historie w całość. Widziałam kobiety chowające dzieci pod płachtami przy piersi, chłopców uciekających z garścią monet przed dostojnikami, i tych co swą mądrością się dzielili w zmierzchu swego życia. Głos tych ostatnich wypełniał powietrze niczym echo kiedy słońce powoli już się zapadało. Uwielbiałam wyobrażać sobie, że siedzę u ich stóp i wpatruję się w ich oblicze, pełne historii i życia.
     Tej samej jeszcze nocy śniła mi się mama... śpiewała mi nad łóżkiem kołysankę... tę, której nuty rozbrzmiewały w pałacu od dziesiątek lat. Ta melodia... wypełniała mnie w śnie, lecz słowa... były mi nieznane. Nagle obraz się zmienił, szłam wolno przez dom mój. I jej słowa jakby mnie tuliły "Śpij ma droga kruszyno, śpij... zamknij oczy przed wszystkim złym... niech mrok Cię otoczy zanim do życia twego wkroczy...” Z każdym słowem wtapiałam się w krew wylewającą się delikatnie z kafli podłogi. "Śpij ma mała, śpij... nim zniszczysz wszystkie swe sny... nim dotkniesz dna miłości...” walczyłam by przejść przez gęstwinę szkarłatnego morza... "Śpij mój krysztale.... nim pogubisz się w tym koszmarze... śpij bym mogła spokojna już wiecznie być...” I krwisty płyn sięgnął mych oczu, wypełnił je i poczułam jak w mym wnętrzu gęstnieje... bez walki poddałam się tej tragiczności... Gdy już zatonęłam wystarczająco głęboko usłyszałam jej głos ponownie "Obudź się... nim nie będzie odwrotu...” wtem wyrwałam się by ratować życie, otworzyłam szeroko oczy, krew zalała od razu je całe. Starałam się wydostać, bez skutku ruszając rękoma, szukając pomocy... Nie widziałam nic, zupełnie nic i dopiero teraz zaczęłam odczuwać, że umieram, że się duszę, że jest... za późno. "Obudź...” szept w ciemności śmierci mnie zbudził.
     Moment, który był początkiem końca miał miejsce 5 dni po wyjeździe ojca. Razem z siostrą wybrałyśmy się do samego centrum stolicy. Była przejęta przyszłymi zaślubinami. Widziałam jak uśmiech pojawiał się raz po raz na jej twarzy gdy mówiła o obowiązkach, które przyjdzie jej wykonywać u boku męża... Ale przecież nawet jeszcze nie wiedziała kto nim będzie. Patrząc na nią czułam jakby ktoś niewinnego, skąpanego w bieli gołębia w klatce zamknął, pięknej, złocistej... lecz on nadal o cudownościach przestworzy śnił. I tak też ona delikatnie drżała ilekroć parę słów o nim wypowiadała.
     - To jaki on będzie, jak myślisz Szarktar?
     - Na pewno szlachetny, honorowy i dobry. Ojciec się o to zatroszczy.
     - Oby taki był, choć nie wydaje Ci się, że wśród mężów naszego pokroju nie ma... no wiesz... takiego prawdziwego ciepła?
     - Czy ja wiem, ojciec bardzo nas kocha i toż samą piękną czułość matce okazuje.
     - Tak, ale życie pośród całego tego przepychu wprowadza jakąś taką pustkę w ludziach. Czasami mam wrażenie, że życie staje się tu sztuczne.
     - Nie wiem Azrat, w sumie to nie do końca rozumiem co masz na myśli...
Zdanie jej przerwały turbulencje. Podejrzewam, że jeden z niosących nas niewolników zaniemógł już. Po niespełna 30 min stary sługa odsłonił kotarę i oznajmił, że jesteśmy już na miejscu.
Wszędzie ludzie... bogaci, sunący się niczym piach popychany przez wiatr. Kolory mieniły się w mych oczach, jak różnorodni oni byli, a jednak wewnątrz tacy podobni. I my tam między nimi. Wokół nas stały stoiska. Było tam wszystko, a ci, którzy sprzedawali wyglądali jakby się ukryć przed nami chcieli. Za każdym razem jak się zbliżyłam oni robili krok w tył i cień ich osłaniał. Ich często chore ręce delikatnie tylko chodziły od jednej rzeczy do drugiej. Zachowywali się jakby mowa oznaczała hańbę. Jakby zbrodnią była rozmowa z nami. Dostojnicy odczuwali przy tym respekt i uważali, że to jest prawdziwy szacunek i pokora człowieka, ich dobre zachowanie itd. A prawda była taka, że dla tych biedaków to były tortury, poniżenie, a może nawet i chwile największego strachu. Jakby przykuto im niewidzialne łańcuchy.
     - Co byś wybrała? Wydaje mi się, że ten by mamie pasował... co Azrat?...
Kiedy Szarktar zajmowała swój umysł pięknościami, ja starałam się udawać, że też mam w tym swój udział, ale moją grę przerwała pewna dziewczynka, która siedziała na środku szlaku i nuciła melodię mi dobrze znaną. Poczułam jakby coś mnie z całą siłą powaliło. Odwróciłam się nie zwracając już kompletnie uwagi na słowa siostry i wpatrywałam w to delikatne stworzenie. Siedziała tam pokryta piachem, z ubłoconymi policzkami, kolanami i rączkami. Taka niewinna niczym motyl. Patykiem wodziła po ziemi zostawiając mało znaczące ślaczki, ale mimo to wykazywała takie zainteresowanie nimi, taką troskę o każdy ruch, jakby widziała w nich całą ludzką historię. Śpiewała pod nosem cichutko. Nie mogłam jednak skojarzyć skąd mi to znane jest. Powoli się do niej zbliżałam niczym zahipnotyzowana echem pieśni. Kiedy byłam wystarczająco blisko by usłyszeć jej jakże czysty głosik, stanęłam jak wryta... Piosnka ta wyśniła mi się 5 dni temu... Ta sama... Dziewczynka umilkła i znieruchomiała na moment. Rychle odwróciła twarz w mą stronę i spojrzała prosto w me oczy po czym rzuciła wszystko i porwała się do ucieczki. Nie myśląc wcale ruszyłam jej śladem. Z rozświetlonego placu wpadłam w małą uliczkę. Serce waliło mi jak stalowy bęben, oczy wodziły po wszystkim, a na końcu korytarza ujrzałam jak dziewczę skręca na lewo i niknie w świetle. Tak więc nie zważając na zagrożenie szłam dalej. Suknia ma mętniała w mgnieniu oka od tutejszych oparów i unoszącego się kurzu. Ludzie siedzący w odrzwiach swych domów, beznamiętnie łapali mnie swym wzrokiem. Czułam jak odgłos mego oddechu wypełnia mnie coraz bardziej. Pod mymi nogami tyle było kamieni, zepsutych rzeczy i przedmiotów, że nieustannie o coś uderzałam bądź się potykałam nieprzyzwyczajona do takiż dróg. Kiedy dotarłam do momentu, w którym mała zniknęła mi z horyzontu, przytrzymałam się muru i roztrzęsiona starałam się ją wyhaczyć gdziekolwiek.
Tu już nie istniały niewidzialne łańcuchy. Przede mną rozciągał się teraz świat, który dotąd oglądałam z mego balkonu. Świat, do którego wchodzić nam nie było wolno. Przyznam, że wewnątrz drżałam. Mimo iż w nim byłam zakochana, to rzeczywistość, którą z opowieści ojca znałam trochę mnie paraliżowała, a właśnie ją tego dnia sama ujrzałam. Plac taki jak ten, z którego wybiegłam, a jednak o wiele bledszy. Słońcu ciężko było się przebić przez te tumany piachu, który osadzał się na wszystkim co było tylko możliwe. Tłum, tłum i jeszcze raz tłum. Panował tu prawdziwy chaos, ciężkie wozy torowały wszelki ruch, a ludzi ciągnęło się tu jak w mrowisku. Wszystkie kolory jakby traciły życie w tej sferze. Ludzie śmiali się tu szyderczo, otaczały mnie głosy kłótni, odczuwałam łzy zranionych kobiet i porzuconych niemowląt... ale w tej szarości widziałam także malców bawiących się beztrosko w wojowników i królewny, matki z czułością tulące swe skarby, mężów gładzących swe ukochane po włosach i całujących je w czoła, starców co zabijali czas grą w karty, a także dzieci co bezinteresownie innym pomagały, mimo iż same sił wielu nie miały. Wszystko to tworzyło jedną całość, mimo iż każde z nich oddzielną historię pisało. Czuło się tu przetrwanie, dotykałeś chorób i słuchałeś czegoś co przypominało delikatny lament, a zarazem miałeś przed oczami niewinną radość, czyste marzenia i krzywd niedoznane pragnienia. Tego się nie da opisać... tak jakbyś patrzył na szarość, a twym oczom jawiła się jasność, lekka jak poranna, wiosenna mgiełka.
Tak zapatrzona w ten utopijny obrazek zapomniałam się i wyszłam z ukrycia. Wokół mnie było teraz życie...
     - A panienka co tu robi sama?
Zamarłam, myślałam, że cały ten czas śniłam i niewidzialna dla tych ludzi byłam.
Kiedy się odwróciłam... stał przede mną młody chłopak, mógł mieć może z 25 zim, na pewno nie więcej. Ciężko było określić, gdyż zarost potrafi oszukać każdego.
     - Ja... ja szukam pewnej dziewczynki.
     - Trochę niebezpiecznie jest zapuszczać się w te strony... - spojrzał na mnie ze zmartwieniem w oczach - … zwłaszcza kiedy jest się tak ubraną – uśmiech zagościł na jego twarzy.
Zaczęło się robić coraz ciaśniej w tym tłumie. Jakiś mężczyzna przygniótł mnie do tego chłopaka i w tym ścisku już tylko mrugałam.
     - Ja... em... muszę znaleźć tę dziewczynkę...
Bez żadnych więcej pytań złapał mą rękę i zaczął prowadzić przez tę dolinę dusz. Obijałam się o każdego możliwego człowieka. Wydaje mi się, że niemożliwe było przejść tamtędy nietkniętą. Szłam niczym otumaniona, prawdę mówiąc sama nie wiem dlaczego mu się nie sprzeciwiłam, tylko dalej jego śladem kroczyłam. Nawet nie wiem jak w tej karawanie ludzi po gruncie stąpałam. Oczami tylko na boki rzucałam. Oszołomiona tym wszystkim wokół mnie, pamięcią każdy nawet najdrobniejszy ruch rejestrowałam. Te migające obrazy jak migające wspomnienia przede mną się zmieniały. Nigdy nie zapomnę tej dawki zdumienia. Tańczące z powietrzem kobiety, we wszystkich barwach świata, wirowały i wzrokiem swym głębokim jak sztylet przeszywały. Chłopcy, którzy zdawali się mnie znać, łapali mój rytm kroków i z zaintrygowaniem moją twarz oczami szukali... i zawsze zza jakiejś postaci wykukując mnie odnajdywali. Tak za mną kroczyli, jakby mnie nigdy stracić nie myśleli, ale do samego końca odprowadzić chcieli. Wszystko w mej głowie wirowało, mnożyło się, nieustannie coś nowego się rodziło.
Wtem sen ten drastycznie przerwał ten chłopak. Zatrzymał się gwałtownie, odwrócił i zmierzywszy mnie powiedział:
     - Wracaj do swoich panienko – z głębią powagi powiedział, po czym skinął głową jakby wypełnił swój obowiązek
     - Ale... - nieprzytomna wyszeptałam
Nagle usłyszałam daleki głos mojej siostry.
     - Aktar! Gdzie ty byłaś!? Dziewczyno!
Nieznajomy towarzysz wymijając mnie uderzył me ramię, tym samym ślad siebie na mnie zostawiając. Tak jakbym w tym ułamku sekundy wołanie jego osoby usłyszała, tak magnetyczne... jakby po nitce mnie do siebie prowadziło jego serce. Tak więc głosu tego tajemniczego usłuchałam i się obróciłam. Ale już go tam nie było... rozpłynął się gdzieś w martwym tłumie. Na próżno tych chwil kilka czekałam, za duszą, która jakby nigdy tak naprawdę nie istniała...
     - Aktar! Ostatni raz robisz mi taki numer, jedy! - zadumę mą chwytem za ramię przerwała
     - Tak... ja... przepraszam... już więcej nie... - dalej go oczami bezskutecznie wypatrywałam i słów siostry jak za mgłą nasłuchiwałam.
     - Dalej... wracamy do domu...

Dodaj komentarz