Another Way Out - Prologue

Cios w szczękę powalił mnie prosto na ziemię. To mógłby być mój koniec. Lecz to, że by mógł, nie oznacza, że koniecznie musiał. Pomimo licznych obrażeń, w tym złamanego żebra, podnoszę się z mokrego bruku, ocierając twarz ze śliny, krwi i potu. Czuję jak rozcięta warga puchnie coraz mocniej. Przez przymrużone oczy widzę mojego przeciwnika - niewysokiego, ale za to dosyć krępego bruneta, o niezwykle ohydnej twarzy. Prycham z pogardą i wściekłością, rzucam się się na niego z dosyć dużą siłą. Skup się Kyle, skup się. Jeden cios. Parabola, kat o mierze dwudziestu ośmiu... Wróć, dwudziestu czterech stopni. Odległość... Trzydzieści... Dwadzieścia pięć... Prędkość... Brał by to pies.
Widzę jak uderza o mur starej kamienicy. Wyczerpany, a jednak usatysfakcjonowany, osuwam się pod kontenerem. Wiwaty rozwydrzonego tłumu dobiegają do mnie z każdej strony, a jakiś wyrostek unosi moją rękę, w geście zwycięstwa. Podsuwają mi do ust butelkę pełną piwa, drugą wylewają na mnie. Śmierdzę alkoholem, a przecież w dzieciństwie tak bardzo nienawidziłem jego odoru. Nie zwracam uwagę na wiwaty owacje kierowane w moją stronę, z niekrytym zmęczeniem wyrywam pęczek banknotów i go przeliczam. Cztery tysiące dolarów powinny wystarczyć na wszystkie wydatki związane z utrzymaniem mieszkania...  
Zamieram w bezruchu, gdy do mych uszu dociera wycie policyjnych syren. Nie oglądając się za siebie, podrywam się do biegu, w którym przeszkadza mi pęknięte żebro.Utykam. Szybko znikam w odrzwiach starego bloku mieszkalnego, pomazanego graffiti. Z wielkim trudem wdrapuję się na samą górę i pukam mocno do drzwi. Wbiegam do środka, kiedy się otwierają i upadam wyczerpany na posadzkę.
- KYLE! - ona klęka przy mnie. Gdy patrzę w zmartwioną twarz mojej jedenastoletniej siostry, jest mi jej niezwykle żal. Spoglądam prosto w jej niebieskie oczy, tak bardzo podobne do moich i krzywo się uśmiecham. - I z czego się śmiejesz, idioto?! Jak ty wyglądasz?!
- Nie gadaj tyle.- głaskam ją po głowie, gdy ona wtula się w moje ramię. Przymykam oczy. - Mam pieniądze na opłacenie twojej szkoły, w dodatku pojedziesz na wycieczkę, tą do Kanady, wiesz? - uśmiecham się do niej. Pod jej zmartwioną miną dostrzegam jednak szczęście.
- Ja... Dzięki, ale to nie powód, żebyś od razu dawał się bić jakimś oblechom! Jesteś głupszy niż nasz ojciec!  
- Uspokój się. - patrzę w sufit. - Zadzwoń po Gabe'a. Zajmie się moim żebrem i ranami, a potem pójdziemy kupić ci jakieś ubrania, co ty na to, księżniczko?
- Nie próbuj mnie w ten sposób załagodzić. - jej twarz wykrzywia grymas złości, posłusznie jednak dzwoni po mojego starego przyjaciela, obecnie lekarza na naszym czarnym rynku. - W każdym razie, kiedyś zgarnie cię policja, a wtedy nie będzie już tak różowo... I... Stracę kolejną osobę w rodzinie. Skończ z tym, proszę...
- Nie ma mowy, mała. - wzdycham. Czy to lubię? Nie wiem... Po prostu weszło mi to w nawyk. - Nie mogę. Mam już zakłady na następne kilka tygodni.

Allan

opublikował opowiadanie w kategorii miłość, użył 545 słów i 3118 znaków.

3 komentarze

 
  • wolna

    Podoba mi się:)

    4 maj 2015

  • LittleScarlet

    Jeden błąd wpadł mi do oka - tą wycieczkę (powinno być 'tę';)- poza tym nie jest źle, chociaż angielski tytuł trochę mi przeszkadza. Zapowiada się ciekawie i mam nadzieję na dłuższe części

    2 maj 2015

  • Lilith

    Dobrze napisane. Jako prolog - podoba mi się i czekam na dalszy rozwój ;)

    1 maj 2015

  • Allan

    @Lilith Dzięki wielkie, pracuję już nad pierwszym rozdziałem.

    1 maj 2015