Pęknięcia mojego serca - rozdział szesnasty

- Wiesz, o co chodzi? – szepnęłam do Petera, kiedy rodzice zawołali nas na rozmowę.
- Poniekąd – odpowiedział z uśmiechem. Ale nie chciał mi nic powiedzieć, więc uznałam, że wstrzymam się jeszcze chwilę. Jako że rodzice lubili robić ze wszystkiego oficjalne wydarzenia, to posadzili nas na kanapie, a sami stanęli nad nami jak kaci.
Hm, jeśli tak miała wyglądać niespodzianka, to mój entuzjazm trochę opadł…
- Dzieci – zaczęła mama uroczystym tonem. – Dowiedzieliśmy się całkowitym przypadkiem, że po następującym weekendzie będziecie mieli trochę więcej wolnego, ponieważ w szkole piszą egzaminy.
Rzeczywiście. Kompletnie zapomniałam, że skoro jest kwiecień, to wielkimi krokami nadchodzą też egzaminy dla starszych klas.
- Dlatego postanowiliśmy zapewnić nam wszystkim trochę odpoczynku od codziennych spraw i stwierdziliśmy, że czas wyjechać do naszego domku na wsi – dokończył tata z uśmiechem.
Ucieszyłam się jak głupia. Niby nie było to nic wielkiego, ale ja, jako ogromnie sentymentalny człowiek nie posiadałam się z radości. Mieliśmy domek na wsi, oddalony o kilkadziesiąt kilometrów stąd, który kiedyś należał do moich pradziadków. Teraz niestety oboje już nie żyli, ale zapisali nam ten domek. Pamiętałam przez mgłę, jak jeździliśmy do niego, kiedy Peter i ja byliśmy mali, a dziadkowie jeszcze żyli. Dom był otoczony przez piękny ogródek, o który prababcia zawsze pieczołowicie dbała; rosły tam róże, peonie i mnóstwo innych kwiatów, które wyczuwało się już z daleka. Do drzwi domu prowadziła wąska dróżka wysypana drobnym żwirkiem. Wnętrze niby staro urządzone, ale zawsze było to dla mnie jak drugi dom. W środku zawsze pachniało babką drożdżową, którą babcia piekła dla nas wszystkich, bo uwielbialiśmy pochłaniać jej wyroby kuchenne. Na myśl o pradziadkach aż zakręciły mi się łzy w oczach, ale nie było co płakać, bo wierzyłam, że teraz są szczęśliwsi gdzieś indziej. Po ich śmierci ten dom służył nam jako ucieczka od codziennego chaosu miasta i problemów; był umieszczony w spokojnej okolicy, typowej wsi, gdzie człowiek mógł odpocząć, zamknąć oczy i wsłuchiwać się w śpiew ptaków. Wyjazdy tam zawsze na nowo scalały naszą rodzinę, jako że na co dzień nie mieliśmy dla siebie za dużo czasu: szkoła, praca, obowiązki, zmęczenie i już tych rodzinnych rozmów było mniej. A teraz naprawdę potrzebowałam uciec od tego wszystkiego tutaj i po prostu miło spędzić czas z moją rodziną.
- Kiedy wyjeżdżamy? – spytałam z podekscytowaniem.
- W piątek po południu – rodzice uśmiechnęli się do nas. Zaczęłam podskakiwać z radości jak mała dziewczynka. Peter, jak zwykle, był mniej wylewny, niż ja, ale oboje podeszliśmy do rodziców i ich przytuliliśmy. Zapowiadał się cudowny weekend.
  
Nie wiem, czy Tiffany zaczęła akceptować Marka, czy wciąż pamiętała moją ostatnią reprymendę. Tak czy inaczej, udało mi się posadzić ich oboje razem i przekazać im ważną nowinę:
- Wyjeżdżam – oznajmiłam, nie kryjąc radości.
- Z kraju? – spytał od razu Mark.
- Dokąd? Wrócisz? – zapytała w tym samym momencie Tiffany. Spojrzeli na siebie z niesmakiem. Widać Mark nie przepadał za moją przyjaciółką tak samo, jak ona za nim.
- Wrócić, wrócę – zaśmiałam się. – Jeszcze dokładnie nie wiem kiedy, ale wyjeżdżam tylko na kilka dni. Jadę z rodzicami do domku na wsi.
- Ale masz fajnie – odezwał się Mark, strzelając palcami u rąk. – Ja przez cały wolny czas pewnie będę się kisił w domu.
- Nie zapominaj o siłowni – przypomniałam mu.
Machnął tylko ręką.
- Bez ciebie to nie to samo.
Uśmiechnęłam się do niego. To było miłe.
- Do domku po pradziadkach? – skojarzyła Tiffany.
- Tak. Rodzice chcą spędzić z nami trochę czasu. Prawdę mówiąc, to ja bardzo chcę wyjechać. Mam już dość tej nauki, tych wszystkich problemów tutaj. Będę do was pisać – dodałam. – Wezmę ze sobą laptopa.
- Nie chcę elektronicznej wiadomości! Poproszę pocztówkę, turystko – Tiffany pokazała mi język. Odwdzięczyłam się jej tym samym.
- Bardzo śmieszne. Nie wyjeżdżam przecież na koniec świata. No i przykro mi, że muszę was zostawić, no ale… nie ukrywam… rany, jak się cieszę, że tam jadę!
- Gdzie jedziesz? – usłyszałam za sobą i mało co nie spadłam z krzesła. Odwróciłam się i bacznie zmierzyłam wzrokiem Nate’a, który stał za mną od dobrej chwili, ale chyba nie usłyszał wzmianki o domu po pradziadkach. A może usłyszał, tylko chciał, żebym sama mu to powiedziała? Ten chłopak był nieprzewidywalny jak pogoda.
- Nie twoja sprawa – oznajmiłam pogodnie. Za moimi plecami Mark zdusił śmiech, gwałtownie kaszląc. – Poza tym, to nieładnie podsłuchiwać.
Nate przekrzywił lekko głowę i uśmiechnął się kpiąco.
- Skoro nie chcesz mnie informować o ważnych sprawach, to sam muszę się dowiadywać.
- Czemu miałabym cię informować? – parsknęłam i odważnie spojrzałam mu w oczy.
Nie odpowiedział. I dobrze, bo naprawdę przeginał. Nawinął sobie tylko moje włosy na palec i odszedł. Odwróciłam się z powrotem do przyjaciół.
- Hmm. Co to było? – spytał zaskoczony Mark.
Wzruszyłam bezradnie ramionami.
- Żebym ja to wiedziała.
Naprawdę chciałam wiedzieć.
  
Pakowanie.
Najgorsza część każdego wyjazdu.
Peter, jak zawsze skrupulatny i dokładny, zrobił listę potrzebnych rzeczy, pakował wszystkie do walizki, po czym je odhaczał i tym sposobem jak zwykle kończył pakowanie jako pierwszy.
Za to ja, jako roztrzepany podróżnik, latałam ciągle z łazienki do salonu, z salonu do pokoju i tak dalej. Jak zwykle myślałam o wszystkim, tylko nie o własnych rzeczach, które wciąż czekały na spakowanie.
- Mamo, gdzie jest suszarka?! – zawołałam.
- Wzięłam!
- A szampony?
- Też wzięłam!
- Olivia, pakuj się szybciej, bo przez ciebie wyjedziemy dopiero jutro!
- Jak zwykle ja – wymamrotałam ze złością, kierując się znowu do pokoju. Kiedy nawet nie wiedziałam, co mam spakować. Robiło się niby coraz cieplej, ale jak wiadomo - kwiecień plecień. Trzeba było być przygotowanym na wszystko, ale moja walizka chyba tego nie rozumiała.
- Peter! Pomóż mi dopiąć walizkę! – zawołałam w końcu z rozpaczą.
Kochany brat zjawił się w moim pokoju chwilę później i bez słowa zaczął się zmagać z suwakiem. W końcu poddał się i otworzył walizkę, po czym wybałuszył oczy.
- Olivia – zwrócił się do mnie takim łagodnym tonem, jakiego zwykle używa się do rozbrykanych dzieci. – Zdajesz sobie sprawę z tego, że jedziemy tylko na kilka dni, a nie miesięcy?
Zrobiłam niewinną minkę, podczas gdy Peter robił przegląd wnętrza mojej walizki i coraz bardziej się krzywił.
- Serio? – podniósł do góry mój termofor w kształcie pieska.
- Może być zimno!
Pokręcił głową, wywalił jeszcze parę rzeczy i wznowił walkę z suwakiem. Tym razem poszło gładko.
- Kobiety… - westchnął i zabrał mi walizkę z pokoju. Uśmiechając się pod nosem, wzięłam iPoda z biurka i poszłam za nim.
Chyba wreszcie mogliśmy ruszać.

candy

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość, użyła 1287 słów i 7251 znaków.

6 komentarzy

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż darmowe konto

  • Xsara94

    Super :)

    26 sie 2016

  • candy

    @Xsara94 dziękuję :)

    26 sie 2016

  • okano1

    Świetna  ;)

    26 sie 2016

  • candy

    @okano1 <3

    26 sie 2016

  • Czarodziejka

    Meeeega! Pisz tak dalej a gwatantuje Ci, że znajdziesz się w top 10 autorów strony!  :kiss:

    26 sie 2016

  • candy

    @Czarodziejka moze kiedyś :D dziękuję <3

    26 sie 2016

  • jaaa

    Jeeej<3

    26 sie 2016

  • candy

    @jaaa <3

    26 sie 2016

  • Lovcia

    <3 <3  <3

    26 sie 2016

  • candy

    @Lovcia <3<3

    26 sie 2016

  • Lovcia

    @candy Za ile dodasz kolejną część?

    26 sie 2016

  • candy

    @Lovcia niedługo ;)

    26 sie 2016

  • Lovcia

    @candy  :kiss:

    26 sie 2016

  • Olaa

    Jak zawsze piszę z pracy. Twoje opowiadania umilaja mi czas w niej! Czekam na następną część! :*

    26 sie 2016

  • candy

    @Olaa dziękuję! <3

    26 sie 2016