Przypadki Julii Adamskiej cz.1

Przypadki Julii Adamskiej cz.1Zaspałam do pracy. Znowu. Jak oszalała biegałam po mieszkaniu w poszukiwaniu kluczyków i drugiego buta. Klęłam, na czym świat stoi. Oczywiście to moja wina już dawno powinnam jakoś to ogarnąć, ale albo nie miałam czasu albo nie miałam siły albo po prostu mi się nie chciało… Po piętnastu minutach nie pozostało mi nic innego jak poddać się. Szybko znalazłam inne szpilki i zamówiłam taksówkę. Na szczęście dyspozytorka dobrze znała mój głos i obiecała, że kierowca przyjedzie w ekspresowym tempie.  Złapałam telefon, torbę na laptopa i teczkę z dokumentami. Wychodząc zahaczyłam dość pokaźną stertę gazet. Papiery zepchnęły ze stolika misę z owocami, a ta malowniczo rozbiła się na podłodze. Trudno posprzątam jak wrócę… Na szczęście na dole czekała już na mnie zamówiona taksówka. Wystarczyło tylko przejść przez ulicę. Niestety pech chyba się dzisiaj na mnie uwziął. Już miałam wsiadać do samochodu, gdy nadjechał on. Kierowcy czarnego, eleganckiego BMW też najwyraźniej zależało na czasie. Niestety przed jego maską pojawił się czarny kot. Właściciel Bemki miał dwie opcje do wyboru, albo przejechać futrzaka albo go wyminąć i wjechać w największą kałużę w okolicy. Oczywiście wybrał to drugie. Pisk hamulców, przeraźliwe miauczenie kota i ogromny rozbryzg brudnej wody. Na szczęście typowi udało się w porę wyhamować, kot oczywiście zwiał, a ja… Cóż wyglądałam jak siedem nieszczęść. Brudna woda ściekała mi z włosów, a malownicze plamy zdobiły bluzkę i spódnicę. Facet z Bemki wysiadł z samochodu i najwyraźniej próbował coś powiedzieć. Nie miałam czasu słuchać jego przeprosin czy tłumaczeń. Ojciec mnie zabije jak się dzisiaj spóźnię.
W firmie wzbudziłam prawdziwą sensację. Pani Irenka dosłownie zmartwiała na mój widok, widać większego cudaka dawno nie widziała.  
- Juleńko, co ci się stało? –zapytała, jednocześnie jednorazową chusteczką nieudolnie próbowała zetrzeć smugi brudu z mojej twarzy.
- Jakiś palant mnie ochlapał – pędem ruszyłam do swojego gabinetu. W szufladzie biurka miałam podręczną kosmetyczkę, a w szafie jakieś zapasowe ciuchy.  Poprawiłam makijaż i usiłowałam się wcisnąć w seledynową sukienkę, w której wyglądałam jak nadpsuty nieboszczyk. W myślach przeklinałam dzisiejszy dzień i marzyłam żeby jak najszybciej się skończył. Moje wesołe rozmyślanie przerwało ciche pukanie do drzwi.  W pokoju pojawiła się Joaśka, jedna z księgowych, a prywatnie moja dobra kumpela. Spojrzała na mnie i zachichotała złośliwie.  
- Twarzowa, ta kiecka. Wyglądasz jakby chciało ci się rzygać.
- Bo mi się chce. Zaraz zejdę z nerwów. Zaspałam, jakiś kretyn prawie rozjechał mnie samochodem, nie jadłam śniadania, a ojciec czeka na mnie z nowym kontrahentem. Przebij to…

- Biedactwo, kupię ci pączka po pracy – to było jakieś pocieszenie…
- Najlepiej od razu dwa, dobra teraz lecę do konferencyjnej – Aśka pomachała mi na pożegnanie. Zebrała porozwalane szminki i upchnęła je w kosmetyczce.
     Lubiłam salę konferencyjną w naszej firmie, z okien rozpościerał się piękny widok na pobliski skwerek.  Za obszernym stołem siedziały dwie męskie postacie pochylone nad pękatymi segregatorami.  
- Witaj Julio – ojciec pierwszy zauważył moje pojawienie się w drzwiach. W jego głosie usłyszałam cichą naganę. Fakt spóźniłam się jakieś pięć minut, a punktualność w naszej rodzinie to rzecz święta. – Proszę poznaj naszego nowego partnera biznesowego – Spojrzałam na faceta i dosłownie zamieniłam się w słup soli. Bezgłośna kurwa przemknęła przez moją głowę. Dałabym sobie rękę uciąć, że on też miał ochotę soczyście zakląć. Na szczęście oboje umieliśmy zachować zimną krew.
- Julia Adamska – wyciągnęłam dłoń ozdobioną paznokciami w delikatnym wrzosowym kolorze. Kolor emaili pięknie gryzł się z zielenią sukienki. Cóż pan BMW najwyżej uzna mnie za chodzące bezguście.
- Siergiej Piotrowicz – wyczuciem uścisną moją dłoń to mi się spodobało. Mężczyźni, z którymi zazwyczaj się spotykałam nie umieli odpowiednio uścisnąć dłoni kobiecie. Albo boleśnie miażdżyli mi palce albo podawali tak zwaną zdechła rybę. Okropieństwo.  Ojciec najwyraźniej lekko zniecierpliwił się naszym milczeniem i stanowczym głosem zwrócił mi uwagę na jeden z podpunktów umowy. I dobrze, to była moja życiowa szansa. Może nareszcie zaczną w firmie traktować mnie poważnie.  
     
We troje siedzieliśmy pochyleni nad dokumentami przez dobre dwie godziny. Punkt po punkcie, paragraf po paragrafie omawialiśmy każdy szczegół umowy. Na dział prawny dobrze się spisał, żadna ze stron nie dopatrzyła się żadnych uchybień. Równo o dwunastej w południe na obu kopiach kontraktu widniały zamaszyste podpisy złożone za pomocą wiecznego pióra. Po raz pierwszy tego dnia mogłam odetchnąć, napić się kawy, a przede wszystkim zająć się bieżącymi sprawami. Oczyma duszy widziałam sto e-maili, na które należało niezwłocznie odpisać. Z ulgą pożegnałam się z panem Piotrowiczem.
- Kim jest ten zabójczy przystojniak – Aśka jak burza wpadła do mojego pokoju, dobrze, że drzwi nie wyskoczyły z zawiasów.  
- To ten kretyn – stwierdziłam beznamiętnym głosem.
- A pani Irenka mówiła, że to ten ważniak z Ukrainy… - w głosie kumpeli usłyszałam wyraźne nutki zainteresowania. Pan Piotrowicz najwyraźniej wpadł Joannie w oko.
- To też – ponownie zaczęłam kontemplować tabelki w Exelu.
- Jak to też?
- Nasz nowy partner biznesowy to ten sam facet, który załatwił dzisiaj rano moją ulubioną jedwabną bluzkę. – Nie patrz tak na mnie, wypadki chodzą po ludziach – właśnie takie wypadki i katastrofy to była moja życiowa specjalność. Przez prawie trzydzieści lat życia przywykłam do takiego stany rzeczy. Choćby dzisiejsze spotkanie z Piotrowiczem. Prawdziwa katastrofa. Po zakończeniu negocjacji facet próbował mnie przeprosić, zapraszał na kawę, proponował, że zapłaci na pralnię. Oczywiście przeprosiny przyjęłam zaproszenia na wspólny lunch już nie. Po pierwsze i tak miałam dość wrażeń jak na jeden dzień, po drugie miałam huk roboty, po trzecie żadna siła nie mogła mnie zmusić żebym pojawiła się w miejscu publicznym ubrana w seledynową kieckę i fioletowe buty. Prędzej utopię się w Wiśle.
Kolejne dni mijały spokojnie, bez większych niespodzianek. Z radością przywitałam nadejście weekendu. Plany na sobotę miałam od dawna ustalone. Musiałam porządnie posprzątać mieszkanie, może to pomoże mi w końcu znaleźć zaginione kluczyki do samochodu. Po południu umówiłam się na szybkie zakupy z Tomkiem… Strasznie cieszyłam się na ten wspólnie spędzony czas. Od miesięcy nie mieliśmy czasu nawet na szybką kawę. Oboje mieliśmy mnóstwo zajęć. Czas Tomasza wypełniała praca na odzie pediatrycznym oraz piękna blondynka imieniem Marta.  Pan doktor był moim najlepszym przyjacielem od wakacji, które przypadły na pierwszą połowę lat dziewięćdziesiątych. Nasi rodzice byli znajomymi jeszcze z czasów studenckich.  Stwierdzili, że ich pociech również bardzo szybko się ze sobą zaprzyjaźnią. Niestety nie było tak kolorowo. Początkowo nie pałaliśmy do siebie sympatią. Połączyła nas dopiero wizyta w wesołym miasteczku, po której oboje wymiotowaliśmy jak koty. Do dzisiaj nie wiem, co nam zaszkodziło nadmiar wrażeń czy waty cukrowej i coli.
W każdym razie umówiłam się z Tomkiem na zakupy. Pan doktor postanowił zadeklarować się swojej wybrance, a to wymagało odpowiedniej oprawy. Dysponował już pierścionkiem, bukietem róż odpowiednich rozmiarów, stolik w romantycznym zajedzie już czekał. Niestety Tomek za grosz nie miał wyczucia stylu. Do pracy za zwyczaj biegał ubrany w trampki i bojówki. Biała koszula zestawiona z jeansami w jego mniemaniu była szczytem elegancji. Krawaty w szafie miał dokładnie trzy. Pierwszy pamiętał Pierwszą Komunię, drugi studniówkę, a trzeci rozdanie dyplomów na uczelni. W związku z zaistniał sytuacją spędzałam trzecią godzinę w sklepie z męską konfekcją. Siedziałam sobie na niskim pufie i oglądałam mini pokaz mody.

- I jak? – z za zasłony wychyliła się blond czupryna. Jej właściciel uśmiechnął się szeroko.
- Wyglądasz cudownie. Niczym gwiazda Disco Polo – parsknęłam histerycznym śmiechem.  Brązowa marynarka w kratę była chyba najpaskudniejszą rzeczą, jaką mieli w całym centrum handlowym.
- Poczekaj ja ci coś znajdę.
- Jasne Borsuczku - postać Tomka zniknęła za granatową kotarą.
- Uspokój się  Czajnik – ruszyłam w stronę klasycznych granatowych garniturów, w których można się bez wstydu pokazać ukochanej kobiecie. Swoją drogą Borsuk i Czajnik… Prawie zapomniałam o tych ksywach z dzieciństwa. Wybrałam trzy fajne garnitury, z pięć koszul. Został jeszcze tylko krawat. Pamiętałam, że na półce obok kasy widziałam kilka niezłych.
-  Pani Julia – głos z charakterystycznym wschodnim akcentem sprawił, że zastygłam z kawałkiem jedwabiu w dłoniach.
- Witam pana – najwyraźniej Siergiej( Kiedy ja zaczęłam tak o nim myśleć? Nie wiem? Wolę się nie zastanawiać nad tym faktem…) również uznał, że sobotnie popołudnie to idealna pora na szybkie zakupy.  
- Borsuk! Gdzie zniknęłaś – zupełnie zapomniałam, po co tu przyszłam.
- Idę już. Nie wydzieraj się na cały sklep – czułam jak moje policzki przybierają kolor dojrzałego pomidora. Czasami z Tomkiem dostajemy prawdziwej głupawki, zwłaszcza, jeśli nie widzimy się przez dłuższy czas… Jednak nigdy nie zbłaźniłam się w towarzystwie współpracowników. Miałam ochotę cisnąć tymi krawatami w najlepszego kumpla i wiać gdzie pieprz rośnie. Na szczęście Piotrowicz był człowiekiem dobrze wychowanym. Udał, że nie widzi naszych małpich figli i spokojnie odszedł w stronę kaszmirowych swetrów i płaszczy.  Być może nie chciał być kojarzony z parą takich debili.
Ciężko padłam na siedzenie w przymierzalni i czekałam aż Tomek zaprezentuje się w wybranych przeze mnie zestawach.
- I jak? – to pytanie słyszałam dzisiaj już kilkadziesiąt razy.
- Spodnie za krótkie. Marynarka za luźna.  Kolor idealny. Czy ty umiesz ubrać się jak człowiek?
- Nie marudź Borsuk. Kto normalny z własnej woli z takim chomątem? – Tomek dramatycznym gestem wskazał przepiękny jedwabny krawat, który smętnie zwisał z jego szyi.  
- Nie marudź. Chciałeś się oświadczać no to masz. Dobrze, że matka pomogła ci ogarnąć sprawę pierścionka, w innym wypadku smukłą dłoń Martusi zdobiłaby zawleczka od Tymbaka. W najlepszym wypadku…
     
Po zdecydowanie zbyt długich poszukiwaniach udało nam się skompletować, który można było nazwać dobrze dobranym garniturem. Byłam z siebie dumna, ale i zmęczona jak po ciężkiej dniówce w pracy. Marzyłam tylko o filiżance kawy, no może przydałoby się jakieś ciastko czy pączek. Co prawda obiecywałam sobie, że będę się lepiej odżywiać. Oczywiście nic z tego nie wyszło. Podobnie rzecz się miała z piciem i przeklinaniem. W mojej pracy słowa na k i na h fruwały z w powietrzu praktycznie codziennie. A alkohol?  Niby szkodzi, ale jakoś nie umiałam obyć się bez kieliszka czerwonego wina wieczorem. Nigdy nie paliłam, faceta nie miałam od ponad roku, większość czasu spędzałam w pracy. To coś mi się od życia należało. Moją słabością było właśnie wino pite najczęściej podczas wieczornej kąpieli.
     
Kolejny tydzień zleciał jak z bicza strzelił. Nasi ukraińscy partnerzy ograniczyli się do kilku telefonów oraz ożywionej korespondencji mailowej. Mi to było na jak najbardziej na rękę. Jeszcze nie ochłonęłam po ostatnich ekscesach. Niecierpliwie odliczałam dni do weekendu. Kusiło mnie dwudniowe leniuchowanie na kanapie. Oczywiście moje plany spaliły na panewce. W ostatni czwartek miałam urodziny, oczywiście udawałam, że nie pamiętam. Ojciec doskonale wiedział o tym, że nie cierpię ostentacji w tym względzie, dlatego pominął temat milczeniem. Wysłał jedynie zdawkowego smsa z samego rana. Niestety Aśka miała doskonała pamięć. Postanowiła zorganizować mi urodzinową imprezę w klubie. Opierałam się jak mogłam, takie miejsca przyprawiały mnie o ból głowy. Zbyt głośna muzyka, tłum obcych spoconych ludzi i obrzydliwe drinki z podrabianego alkoholu. Prawdziwy szczyt marzeń. Zgodziłam się tylko, dlatego, że miałam dość słuchania, że skończę, jako stara panna z pięcioma kotami…

Lexaa

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość, użyła 2199 słów i 12760 znaków. Tagi: #przykadek #wpadka #biznes #kontrahent

Dodaj komentarz