Terapeutyczna Miłość cz. 11

Terapeutyczna Miłość cz. 11CZWARTEK

Łudziłam się, że Michał za mną wybiegnie, że powstrzyma przed ucieczką, jakoś wytłumaczy to wszystko i wrócimy razem do restauracji. Niestety… Nie wybiegł, nie wytłumaczył. Myślałam, że może będzie wystawał pod moim oknem jak jakiś szaleniec, że będzie wydzwaniał domofonem po moich sąsiadach, aż w końcu trafi na moje mieszkanie. Myślałam, ale nic takiego się nie stało. Pomimo, że czekałam do północy nie doczekałam się niczego. Najwidoczniej zakład był zakładem i niczego sobie nie ubzdurałam, tak jak zarzucał mi to Michał.  
W odróżnieniu od poprzednich wieczorów wczoraj nie piłam, ba nie ruszyłam nawet kropli alkoholu, choć pokusa była i to ogromna. Zamiast upijania się do nieprzytomności wybrałam inny wariant i to wcale nie lepszy. Przynajmniej tak teraz sądzę spoglądając na swoje odbicie w lustrze. Opuchnięte oczy, czerwony nos jak u pana Mietka spod osiedlowego spożywczaka. Tak jest, przepłakała całą noc. I wiecie co? Wcale mi nie lepiej. Wręcz przeciwnie. Jestem rozżalona do granic możliwości. Szczerze powiedziawszy nawet nie wyobrażam sobie, że mogłabym w takim stanie iść do pracy i jak gdyby nigdy nic prowadzić terapię… Tym bardziej nie chcę tego robić, bo wg. graficzku już na samym początku musiałabym zmierzyć się z kapitanem Mistrzów Świata. Jak łatwo się domyślić w takim starciu jestem zupełnie bez szans, więc wolę to oddać walkowerem. Trudno, niech myśli sobie, że jestem mięczakiem, niech myśli sobie co tylko chce. Ja wysiadam, dlatego też bez zbędnej analizy decyduję się zrobić coś czego nigdy w życiu nie robiłam.  
Urlop na żądanie. Niektórzy wybierają go, bo coś im wyskoczyło, najczęściej dziecko im zachorowało, albo matka nie domaga. Bywa, że muszą załatwić pilnie Skarbówkę lub obskoczyć inne urzędy. Tak naprawdę ilu ludzi tyle powodów. Ja za to nie mam dziecka, nie mam matki, a ojciec odpukać dobrze się trzyma. Problemów z Urzędem Skarbowym nie miałam również, więc nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się korzystać z tego dobrodziejstwa, ale dziś jest mój dziewiczy dzień. Dziś decyduję się na swój pierwszy raz i to od razu z grubej rury, no bo czy złamane serce nie jest wystarczającym powodem do tego by zażądać dnia wolnego? Jak dla mnie powód jak każdy inny, jednak wykręcając z duszą na ramieniu numer do starego Janickiego, doskonalę zdaję sobie sprawę z tego, że nie mogę być z nim na tyle szczera by zdradzić mu prawdziwą przyczynę mojej decyzji.  
- Jaki urlop??? Laura, przecież wiesz, że to nie najlepszy moment na takie posunięcia. Proszę cię bardzo powiedz mi, że żartujesz z tym urlopem, bo żartujesz, prawda?
Zdziwienie Janka kompletnie mnie nie dziwi. Na jego miejscu też bym nie mogła uwierzyć w to co usłyszałam. Jednak moja decyzja jest jak najbardziej serio, o czym bez wahania utwierdzam swojego szefa. Nie wdaję się w dyskusję, po prostu informuję i naprawdę nie wzruszają mnie prośby i groźby Ojca Przełożonego.
- Nie mogę, to awaryjna sytuacja. – ucinam po raz kolejny, gdy Janicki próbuje wzbudzić we mnie poczucie odpowiedzialności, a w myślach zastanawiam się co mnie interesuje fakt, że szef ma braki kadrowe.  
Życie pisze różne scenariusze. Dzisiaj odpadłam ja, jutro inna. Trudno, jakoś będą musieli poradzić sobie beze mnie, nie takie historie się przerabiało.
Batalia trwa w najlepsze. Bacznie obserwując swoją zaczerwienioną twarz w łazienkowym lustrze, zaczynam obstawiać zakłady bukmacherskie ile razy jeszcze będę musiała podkreślać awaryjność sytuacji. Nikogo już chyba nie zdziwi fakt, że nie słucham swojego rozmówcy, a jeśli coś do mnie dociera to piąte przez dziesiąte. Koniec końców Jan z wielkim bólem serca poddaje się i pyta w dość mało subtelny sposób czy to coś poważnego. Poważnego? Jak najbardziej poważnego, ale nie zamierzam zwierzać się ze swoich prywatnych spraw swojemu przełożonemu. Na sam wydźwięk tych słów staję jak rażona prądem. Zdezorientowana zaczynam się rozglądać wokoło w poszukiwaniu jakiegoś natchnienia do rzucenia przez słuchawkę paru kłamstewek, które ni jak miałyby się do prawdy.  
Moje natchnienie przychodzi jak na zawołanie i tak jak zwykle zaczyna kręcić ósemki między moimi nogami.
- Cypek… - wyrzucam w końcu z siebie po upiornej chwili milczenia. – Jest chory. Muszę się nim zająć, ma tylko mnie. Naprawdę przepraszam, ale nie mogę dłużej rozmawiać. – łżę zanim zdążę nacisnąć czerwony symbol słuchawki.
Stoję jeszcze chwilę, nerwowo wgapiając się w wyświetlacz telefonu, a potem miękko opadam na chłodną posadzkę, przygarniając do siebie pupila, zalewając się przy tym hektolitrami łez.  
- Przepraszam Cię, że tak strasznie nakłamałam, ale musiałam coś wymyśleć. Wiesz jak mus to mus… Ja wiem, to nie było fajne, dlatego obiecuję, że to był ostatni raz. – tłumaczę się przed kotem jak przed ofochaną przyjaciółką, a potem ni z gruszki ni z pietruszki wybucham gromkim śmiechem.  
Podejrzewam, że ktoś kto obserwowałby tą scenkę z boku mógłby wziąć mnie za wariatkę, ale wierzcie mi to nie tak. Na myśl o moim szefie, a w zasadzie o ostatnich słowach do niego skierowanych ogarnia mnie przedziwny stan, bo choć kompletnie nie mam nastroju na śmieszkowanie to właśnie to czynię. Bo czy nie jest zabawne, że mój pracodawca najprawdopodobniej nie ma zielonego pojęcia o tym, że Cypek jest moim kocim przyjacielem? Prawdopodobnie główkuje teraz nad tym jak to się stało, że umknęła mu moja ciąża i urlop macierzyński. To może być dość zabawne. Zabawne na tyle by wycisnąć z takiego ponuraka jak ja cień uśmiechu na twarzy. A skoro już mowa o kocie to ten wykazuje się wyjątkowymi pokładami cierpliwości do swojej właścicielki, gdy ta ściska go jak zwykłego pluszaka. Jednak każdy ma swoje granice i w końcu i on nie wytrzymuje nerwowo, wyrywając się spod mojego uścisku. Ja także się nie poddaje, w końcu to ja w tym związku jestem Panem. Mimo podrapanych przedramion dzielnie go przytrzymując, podnoszę swoje stare kości z parteru i z kotem na ramieniu ruszam do salonu na narożnik, gdzie znów zalewam się łzami.  
Płaczę dość długo i na tyle intensywnie, że w pewnym momencie zasypiam ze zmęczenia. Mój sen jest niespokojny, właściwie na pograniczu jawy, a snu i okropnie daje mi w kość. Widzę Michała, widzę tą małą blond wywłokę, widzę też siebie. Stoję gdzieś nad urwiskiem i z zazdrością obserwuję ich radosne hasanie po niebezpiecznej krawędzi tego samego urwiska, na którego końcu ja stoję. To tak cholernie boli, że nie wytrzymując constansu swojego cierpienia, wskakuje na oczach kochanków w piekielną otchłań.
Budzę się gwałtownie, cała zalana potem. Nawet nie pamiętam czy moje samobójstwo zrobiło wrażenie na moim ulubionym siatkarzu. Przecieram ręką czoło i wytężając wzrok, rozglądam się po pokoju. Pierwszym co widzę jest Cypek. Mój kocur siedzi dumnie na oparciu kanapy i spogląda na mnie z politowaniem spod przymrużonych paczałek. Nie wiem ile mogło minąć czasu, ale zerkając na zegarek przy modemie kablówki mam prawo sądzić, że nie wiele. W głowie mi huczy, mam wrażenie, że słyszę demoniczne dźwięki dochodzące wprost z mojego wnętrza.
Roztrzęsiona, rozglądam się dalej i po chwili dostrzegam wetknięty pod poduszkę smartfon, który wibruje w dzikim rytmie punk rockowego przeboju.
Teraz przynajmniej wiem skąd pochodziły piekielne brzmienia. Chwytając urządzenie w dłonie, zauważam na wyświetlaczu nieznany numer połączenia, który standardowo odrzucam. Nie żebym bała się obcych czy coś, po prostu nie znoszę tych upierdliwych naciągaczy z callcenter, a na przestrzeni lat tylko oni atakują mnie swoimi telefonami, które notorycznie dodaję do czarnej listy. Ci jednak są bardzo cwani i nigdy, przenigdy nie odpuszczają. Wiecie co mam na myśli. Jak nie mogę to przez nogę i dalej mogę. Tak jest i z nimi, jak nie wydzwaniają z jednego numeru to z drugiego, aż do skutku. Dzisiejszy telemarketer też nie daje za wygraną, wydzwaniając raz po raz. I pewnie dalej odrzucałabym połączenia, aż w końcu zablokowałabym delikwenta, gdyby nie to, że w mojej głowie pojawia się jakaś niepokojąca myśl. Bądź co bądź, ale telefoniści nie wykonują swoich upierdliwych połączeń z taką częstotliwością.  
Mój pesymizm uderza z pełną mocą i przez głowę przebiega mi stado nie fajnych scenariuszy, a ostatni z nich doszczętnie mnie zmraża. A może mój ociec wylądował w szpitalu i dzwonią z dyżurki?
- Boże, wykrakałam…- zaczynam panikować, że durnymi kłamstwami sprowadziłam na ojca nieszczęście.  
Chociaż boję się odebrać ten przeklęty telefon, bo chyba nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby usłyszeć koszmarnych wieści ze SOR-u, to jednak nie mogę dłużej wytrzymać tego napięcia i odbieram, rzucając w słuchawkę drżącym głosem niepewne "halo?”.
Nasłuchując odpowiedzi zwrotnej, czekam ze ściśniętym gardłem, pełna obaw. Trwa to zaledwie sekundę, a mnie wydaje się jakby była to cała wieczność. Przez ten skrawek czasu przypominam sobie setki chwil wspólnie spędzonych z ojcem. My na pierwszych wczasach spędzonych na żaglach, my pierwszy raz na wakacjach zza granicą, moja pierwsza nauka jazdy rowerem, potem samochodem… Są ich tysiące i do każdego z tych wspomnień uśmiecham się z sentymentem.  
Z bezmiaru moich własnych myśli wyrywa mnie dopiero podejrzanie znajomy głos, na którego dźwięk moje stroskane serce, odzyskuje prawidłowy rytm bicia.  
- Laura, to ty?
I choć nie wyobrażam sobie dalszej rozmowy z tym osobnikiem, czuję jak spada mi kamień z serca. Czuję i niemal słyszę jego głośne uderzenie o podłogę. Jeśli mam być szczera to wolę już do końca życia być singielką niżeliby miałabym stracić mojego tatkę. Są rzeczy ważne i ważniejsze. W tym konkretnym przypadku najważniejsza jest moja rodzina, mój ojciec. Ustawiam własne priorytety na nowo. Wartościuje.Wyliczam.
Podczas zagorzałej kalkulacji co jakiś czas słyszę dobiegające z telefonu nawoływanie Michała.
- Laurka, proszę odezwij się. – a ja niczym zimna suka postanawiam za którymś razem bez żadnych skrupułów zakończyć tą chorą zabawę.  
Z kamienną miną naciskam czerwoną słuchawkę i zaraz po rozłączeniu uderza mnie fala gorąca, bo chociaż jestem wciąż zła na jego zachowanie, teraz czuję jakby ta cała złość gdzieś odparowywała ze mnie przez moją skórę. W pewnej chwili zaczynam odnosić wrażenie, że moje kąciki ust delikatnie podniosły się ku górze. W sumie się nie dziwię bo w końcu zadał sobie trochę trudu by zdobyć mój prywatny numer telefonu. Cieszy mnie to, nie powiem, że nie, ale wcale incydent ten nie oznacza przełomu w naszej skomplikowanej relacji. Tak, wiem, jestem głupia, ale obecność Tej Drugiej wciąż działa na mnie wyjątkowo odstraszająco, trzeźwiąc moje chore zapędy. Nie wiem co to jest, być może syndrom babskiej solidarności. Nie ważne, istotne jest to, że żeby więcej nie wodziło mnie na pokuszenie od razu zablokowuje Miśkowy numer i usuwam go z listy połączeń. Chwilę potem rozpoczynam swoją bieganinę po domu. Od okna do okna, od kuchni do łazienki, od łazienki do salonu itd., itd…
Krążenia nie ma końca. Gdzieś między piątym, a szóstym kilometrem nachodzi mnie dzika ochota na poranne zwierzenia przy mocnej kawie. Ola- tata, tata- Ola? Ola. Ojciec mieszka na drugim krańcu Polski, a wsiadanie na mój zużyty rower i perspektywa setek kilometrów drogi sukcesywnie mnie zniechęca. Tym bardziej, że Aleks zawsze znajdzie chwilę dla swojej nieszczęśliwej psiapsiółki. Pięć minut, ale zawsze coś. Swoją drogą o wizytę u taty aż się prosi. Dzisiejszy telefon dał mi sporo do myślenia, uświadamiając mi jak ważną jest osobą w moim marnym, rudym życiu. Gdyby się nad tym zastanowić to już nie pamiętam nawet ile czasu temu ostatni raz się widzieliśmy. Jest mi wstyd i dlatego w najbliższym czasie muszę to naprawić.  
Nie tracąc ani chwili więcej, pochylam się nad blatem etażerki tuż przy salonowym narożniku, w celu wyklinania kilkoma ruchami palca połączenia do mojej dawnej rywalki o serce Dawida. Najwidoczniej życie ma dla mnie inny plan, bo do moich drzwi zaczyna się ktoś dobijać. Komentuje to głośnym westchnięciem i teatralnym wywróceniem oczu, mimo to wstaje z przyklęku i szurając odnóżami po zakurzonych panelach, sunę w kierunku przedpokoju.  
- Noż kurwa…- szepczę szczerze zdziwiona widokiem swojego pacjenta pod drzwiami mojego wspólnie zajmowanego z kumpelą mieszkanka.
Pełna skupienia odsuwam się od wizjera, starając się być jak najbardziej dyskretną, co jak na złość totalnie mi nie wychodzi.  
Dzwonek niemiłosiernie rozbrzmiewa po całym mieszkaniu, a ja spanikowana, pragnąca ucieczki, zderzam się z przedpokojową komodą, uderzając o jej kant najmniejszym palcem. Jak to mówią złośliwość rzeczy martwych.
- Wiem, że tam jesteś. Nie pojawiłaś się na zajęciach. – ponownie podejmuje próbę rozmowy zza antywłamaniowych drzwi, kiedy ja klnąc pod nosem niczym świat stoi, rozmasowuje obolałego palucha. – Nie wygłupiaj się i otwórz. Musimy pogadać. Laura… Słyszałem cię jak podchodziłaś. Proszę, otwórz te cholerne drzwi, bo w przeciwnym razie będę musiał je wywarzyć! Wiesz, że to zrobię, prawda? Halo Laura, mówię do ciebie, słyszysz?
Wyglądam przez judasza jeszcze raz jednak tym razem nieco dyskretniej niż przed momentem. Mierząc się z jego wzburzonym błękitem tęczówek, obserwuję zdenerwowanie malujące się na każdym centymetrze jego idealnego ciała. Jego poprzeczna bruzda między brwiami staje się niezwykle widoczna, dłonie drżą choć tak bardzo chcą to ukryć, a jego oczy… a jego oczy rzucają gromami.  
Gdzieś podskórnie czuję jego furię, wiem, że zaraz eksploduje. Znam to, obejrzałam go setki razy w tego typu sytuacjach, kiedy po prostu nie wytrzymuje ciężaru gry na boisku.
Nie mylę się. W tej kwestii jestem bezbłędna, bo chwilę potem odskakuję jak oparzona od drzwi kiedy ten wykrzykując chrapliwe "kurwa mać, Laura!”, uderza parokrotnie otwartą dłonią w metalową powłokę drzwi.
Przełykam nerwowo ślinę, odsuwając się od wejścia. Mimo całego dramatu sytuacji, nieobliczalność mojego pacjenta zaczyna mnie pociągać. W mieszkaniu panuje zupełna cisza, na klatce schodowej też jakby się uspokoiło. Jedynym co teraz słyszę jest przyśpieszone bicie własnego serca i jego niespokojne chrząknięcie, chwilę przed ostatnim zdaniem jakie dzisiaj wypowie.  
- Błagam cię, daj mi szansę się chociaż wytłumaczyć, proszę…
Jego błagania poruszają mnie jeszcze bardziej, dlatego postanawiam ponownie zbliżyć się do mojego rozmówcy. Stojąc zaledwie kilka centymetrów od niego, gdzie dzielą nas tylko zamknięte drzwi, wstrzymuję oddech i zaczynam analizować sytuację w jakiej znalazła się nasza dwójka. W zasadzie podjęłam decyzję, że porozmawiam z awanturnikiem, dochodząc do logicznego wniosku, że przecież każdy zasługuje na drugą szansę. Co prawda nie chcę się łudzić, nie chcę by znów mydlił mi oczy tymi wszystkimi pięknymi słówkami, ale chociaż tyle jestem mu winna. Bądź co bądź sporo się napracował by stanąć w progu mojego sacrum.  
Serce wali mi jak oszalałe. Odliczam do trzech i decyduję się ostatni raz spojrzeć przez wizjer zanim dojdzie do ostatecznej konfrontacji.
- Michał! – rzucam się w pośpiechu na klamkę, otwierając drzwi na oścież, gdy w polu widzenia z judasza, dostrzegam tylko pusty korytarz.  
Nie przestając nawoływać go, rozglądam się dookoła, aż zaczyna kręcić mi się w głowie, jednak moim krzykom odpowiada tylko echo.  
Rozczarowana, wychylam się ze zrezygnowananiem za barierkę schodów, spoglądając z nadzieją w dół korytarza… ale tak jak przed chwilą nie dostrzegam ani żywej duszy i już mam zacząć wyrzucać sobie własną opieszałość, gdy nagle do głowy przychodzi mi myśl, że być może jestem nienormalna i, że to wszystko tylko mi się przewidziało, przesłyszało, że mam omany czy coś w tym stylu, ale właśnie wtedy obracając się w stronę mieszkania, dostrzegam na wycieraczce bukiecik frezji wraz z tajemniczym bilecikiem w środku.  





Zapraszam do dyskusji :)

DanaScully

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość i dramaty, użyła 2891 słów i 16652 znaków, zaktualizowała 7 sie 2017.

3 komentarze

 
  • Lidia

    Kiedy next? ????

    18 sie 2017

  • DanaScully

    @Lidia pisze się :)

    18 sie 2017

  • Scarlett1

    Wciąż trzymasz wysoki poziom :) oby tak dalej!

    4 sie 2017

  • DanaScully

    @Scarlett1 ooo, dziękuję pięknie :)

    4 sie 2017

  • Mariposa2000

    Super. Nie mogę doczekać się kolejnej części.

    3 sie 2017