Materiał znajduje się w poczekalni. Prosimy o łapkę i komentarz.

"Niemiecki sen", czyli Unia Unii nierówna.

Jeśli spojrzycie na dowolne dwie mapy świata (albo np. Europy) przedstawiające podział terytorialny w różnych okresach czasu, to oczywistością jest, że zauważycie czasami nawet i wielkie różnice między nimi pod tym względem. Nic nie jest stałe. Granice się zmieniają, powodując różne tego skutki, narody trwają. A przynajmniej trwają znacznie dłużej, choć najczęściej nie są wieczne. Co jednocześnie nie oznacza, że nie mogą być – wszystko zależy od okoliczności. Tym bardziej że postrzeganie przez ludzi tego, czym jest naród i tożsamość narodowa, jest dziś nieporównywalnie większe niż przed jeszcze kilkoma wiekami, nie mówiąc już o czasach wcześniejszych.

Podział na narodowości jest sztuczny, bo ostatecznie wszyscy jesteśmy przysłowiowo ludźmi, ale narody powstały nie bez przyczyny. Ich powstanie wymusiły zarówno czynniki środowiskowe jak i cywilizacyjne. Ludzie po prostu dostrzegli, że tego rodzaju wspólnota przynosi szereg korzyści w porównaniu ze wszystkimi innymi wspólnotami, jakie istniały wcześniej, więc organizowali się w takie organizacje społeczne, jakimi są państwa, a z biegiem czasu zyskiwali świadomość tego czym jest naród, zwiększając poczucie wspólnoty. Powstanie narodów i państw narodowych miało też oczywiście swoje negatywne skutki, jak choćby szowinizm, mimo to nadal jednak korzyści z istnienia narodu/państwa narodowego przewyższają straty. Jest trochę jak z demokracją – nie wynaleziono do tej pory nic lepszego.

Istnienie państw poza wszystkim innym przyniosło też jeszcze jedną rzecz – rywalizację między nimi. I jak w przypadku każdej innej konkurencji ma to dla cywilizacji ludzkiej dobre i złe strony.

Z biegiem czasu ludzie zorganizowani w państwach i narodach zaczęli dostrzegać również potencjalne korzyści płynące z tworzenia rozmaitych struktur międzynarodowych zwiększających bezpieczeństwo, poziom dobrobytu dzięki swobodnemu przepływowi ludzi i kapitału oraz tzw. wolnemu handlowi, itd. Organizacje te nie były, nie są i nie będą jednak w stanie zlikwidować w ludziach poczucia tożsamości narodowej oraz przynależenia do danego państwa. Nadal to państwo i naród, a nie międzynarodowe instytucje, ma dla swojego społeczeństwa znaczenie priorytetowe i jeśli dany kraj zostaje członkiem jakiejś międzynarodowej instytucji czy organizacji, to robi to – w normalnych warunkach, nie gdy jest np. przymuszony przez dominację jakiegoś "Wielkiego Brata", jak to było choćby w przypadku ZSRR i tzw. demoludów – dlatego, że czerpie z tego konkretne wymierne korzyści. I mało tego, będąc członkiem danej międzynarodowej organizacji, robi wszystko, co tylko jest dla niego możliwe, by wyciągnąć z niej jak najwięcej dla siebie, a co zaś może się odbywać wyłącznie kosztem pozostałych państw wchodzących w skład takiej organizacji. Jest to więc twardy i wyrachowany do bólu biznes, a nie jakiś altruizm.

Takie są realia, tak urządzony jest świat, i bardzo długo, o ile nie aż do jego końca, będzie on w ten sposób funkcjonował. Nie da się tego zmienić z banalnie prostego powodu – reguły rządzące światem, w każdym jego aspekcie (cywilizacyjnym, środowiskowym, biologicznym, społecznym itd.), są niezmienne i nie ma takiej siły (nie licząc może, bo nie na pewno, odkrycia pozaziemskiej cywilizacji), która by to była w stanie zmienić (I być może na szczęście tak jest. Bo wyobraźcie sobie istnienie jednego państwa, jednego rządu na Ziemi, który byłby jak np. północnokoreański... A póki państw jest jakaś tam ilość, nie tylko jest alternatywa, ale rywalizację wygrywają te mające najlepszy system, przez co prędzej czy później reżimy upadają, zwyczajnie nie wytrzymując konkurencji.). Żadne wishful thinking, żadne rewolucyjne zmiany, żaden przymus nie zmieni tej jednej prostej rzeczy, że wśród ludzi zawsze będzie istniał jakiś podział na "my" i "oni", bo jest on nieodłączną częścią ludzkich społeczeństw oraz szeroko rozumianych warunków, w jakich te społeczeństwa żyją.

I dokładnie to samo tyczy się również Unii Europejskiej.

Europa na tle innych kontynentów jest miejscem specyficznym pod względem jej podziału politycznego na państwa i narody. Wynika to z przyczyn geograficznych oraz historycznych. To ubogi w zasoby naturalne w porównaniu z innymi kontynent (niektórzy wręcz mawiają, że jedynie półwysep Azji), który jedynie skutkiem zbiegu okoliczności, jakimi były dla niego monoteistyczna religia, pozwalające na szybszy rozwój cywilizacyjny warunki geograficzne oraz przymus ekspansji, w której postrzegano szansę na "wyrwanie się z biedy", na "moment" zdominował cały świat, wprowadzając na nim przez pewien okres w historii swoje porządki. Porządki, których skutkiem w innych regionach świata powstały kolejne niepodległe państwa i w takich granicach, jakie dziś znamy, ale niemal wszystkie one nie są w praktyce jednonarodowe. To jest specyfika wyłącznie europejska, że wszystkie dawne potęgi kolonialne wywodzą się tylko z tego kontynentu i że wszystkie państwa europejskie są państwami, których społeczeństwa mają bardzo silnie i głęboko zakorzenione, choć współcześnie mocno podkopywane, poczucie własnej narodowości. W większości Azji, w całej Afryce, w obydwu Amerykach i w Oceanii tak nie jest zarówno z powodu uwarunkowanej historycznie wielowiekowej migracji ludzkiej ze wszystkich możliwych części świata, jak i tego, że granice tych państw w zdecydowanej większości zostały sztucznie ustanowione decyzjami europejskich mocarstw kolonialnych, a na to dodatkowo nakłada się jeszcze ten fakt, że w tych regionach świata przed przybyciem europejskich kolonizatorów najczęściej społeczeństwa nie wyszły poza struktury plemienne i w większości przypadków to im zostało po dziś dzień.

U podłoża każdego konfliktu leży przestrzeń, a raczej jej brak. Czerpiące korzyści z wielowiekowego dojenia reszty świata potęgi Europy rosły w siłę i wkrótce zaczęło robić się im za ciasno, zwłaszcza na ich własnym, europejskim, podwórku. A że jak wszystko inne na świecie, w którym panuje między innymi reguła: "maszeruj albo giń", państwa czy imperia muszą się nieustannie rozwijać, bo inaczej przestaną istnieć, konflikty interesów mogły się jedynie zaostrzać w miarę "zwiększania się ciasnoty". Jednocześnie zacięta rywalizacja między potęgami powodowała rosnącą wrogość do siebie, co w danych społeczeństwach i narodach przy okazji jeszcze bardziej podkreślało ten podział na "my" i "oni". Stąd wybuch I wojny światowej, pod byle pretekstem, był nieunikniony, bo, jak mawiał klasyk, "wojna jest jedynie kontynuacją polityki innymi środkami" – trzeba było w jakiś sposób rozstrzygnąć, kto ma, przynajmniej przez jakiś czas, dominować nad światem, a inne metody dokonania tego się wyczerpały. Pierwsza wojna światowa nie przyniosła jednak spodziewanych przez europejskie potęgi rezultatów. Osłabiła je, niektóre wręcz zmiotła z mapy, dodatkowo komplikując sytuację, zmusiła je do zakończenia wojny, ale nie przerwała wzajemnej rywalizacji, bo ta jest nie do uniknięcia. Stąd rację miał francuski marszałek Foch, który o Traktacie Wersalskim powiedział, że "to nie jest traktat pokojowy, to jest zawieszenie broni na 20 lat", choć czystym przypadkiem jest już to, że II wojna światowa wybuchła akurat te 20 lat później, jak przepowiedział.  

Jej skutki już były znacznie bardziej doniosłe dla potęg Europy. Niemcy w praktyce przestały istnieć, a do dzisiejszego dnia, pomimo nieszczęśliwego dla Europy i świata ich zjednoczenia oraz powrotu do gospodarczej potęgi, są one mocarstwem nawet nie drugiej kategorii. Francja i Wielka Brytania na skutek II wojny straciły na swym znaczeniu na rzecz Stanów Zjednoczonych i ZSRR, co musiało się dodatkowo niekorzystnie odbić na nich m.in. w ten sposób, że niedługo później rozpadły się również ich kolonialne imperia, a co z kolei jeszcze bardziej pogrążyło ich pozycję na świecie. Europejskim mocarstwom zostało odbudowywać się z gruzów, spłacać kredyty wojenne, opowiedzieć się po stronie któregoś z dwóch wielkich powojennych bloków, starając się jednocześnie utrzymać resztki swych wpływów na świecie, i... dojść do wniosku, że militarne rozstrzygnięcie rywalizacji między nimi nie przynosi niczego innego prócz strat.  

Pomimo to rywalizacja się nie skończyła. Trwa ona nadal, choć w innych formach niż bezpośredni konflikt militarny, i co więcej, trwa ona nadal pomimo tego, że większość tych państw formalnie jest sojusznikami w ramach NATO, UE i innych organizacji.

Ze wszystkich największych potęg Europy sprzed I wojny światowej, zjednoczone przez Bismarcka Niemcy były w najgorszej pozycji. Ba..., w pewnym sensie – co zresztą sami zauważali i na co narzekali nie gorzej od np. Polaków złorzeczących na swoje położenie geograficzne – byli dokładnie w takiej sytuacji jak Polska ulokowana pomiędzy Niemcami a kacapowem (w dowolnej jego formie). Z tym tylko, że oni widzieli siebie umiejscowionych pomiędzy młotem a kowadłem, które stanowiły Imperium Brytyjskie (czy generalnie Anglosasi) z jednej strony i kacapy z drugiej. I ku swojej "udręce", nie mieli najmniejszych szans dorównać żadnemu z tych rywali. Nie mieli po prostu potrzebnych do tego zasobów. Ani ludzkich, ani naturalnych, ani odpowiednio wielkiego terytorium. Jedyną rzeczą, która Niemcom pozwoliła wywindować się na ich pozycję w świecie, była mentalność tego narodu, skutkująca, między innymi, wysokim poziomem organizacyjnym, co pozwoliło na zbudowanie odpowiednio wielkiej siły gospodarczej, z tym że ta wypracowana pokoleniami gospodarcza potęga miała jedną wadę – była niemal całkowicie uzależniona od dostaw wszelakich surowców i produktów z zewnątrz. Innymi słowy: w przeciwieństwie do swoich konkurentów, Niemcy nie były (i oczywiście w żaden sposób nie są) samowystarczalne. A w warunkach różnych form "pokojowej" rywalizacji czy otwartej wojny w zasadzie każdy surowiec, produkt czy technologia są rzeczami mającymi znaczenie strategiczne.

Niemcy dostrzegali to przynajmniej od momentu swojego zjednoczenia. I klucz do rozwiązania tego problemu widzieli w stworzeniu czegoś, co w swej opublikowanej w 1915 roku (a więc niedługo po wybuchu I wojny światowej) książce, która momentalnie zdobyła wielką popularność w tym kraju, Friedrich Naumann – który nie był zresztą jedynym, który tego rodzaju koncepcje w Niemczech postulował – nazwał, tytułową, "Mitteleuropą".  

Jest to książka dość nietypowa, bo z jednej strony przedstawiająca całkiem poważną i konkretną wizję, która w sprzyjających okolicznościach miałaby duże szanse realizacji, z drugiej, jest to książka wręcz strasznie naiwna, bo zakładająca, skrajnie idiotycznie, nie tylko to, że cała ludność "nieniemiecka" zamieszkująca to terytorium z niemal radością przyjmie niemieckie "światłe" przywództwo i zrezygnuje najpierw ze swoich niezbywalnych praw do wolności i samostanowienia, a potem, z upływem czasu, naturalną koleją rzeczy zrezygnuje ze swojego języka, kultury, poczucia przynależności narodowej na rzecz stania się Niemcami, ale też zakładająca, że ta ludność rządzona i zdominowana przez Niemców będzie dobrze i sprawiedliwie traktowana, podczas gdy wielowiekowa praktyka była taka, że dla Niemców i dla władz niemieckich – czy to w Rzeszy, czy pod panowaniem Habsburgów – byli to zawsze najwyżej obywatele drugiej kategorii, w dodatku najczęściej prześladowani, a nawet mordowani, na tle narodowościowym.

W dużym skrócie. Pominąwszy samo toczenie I wojny światowej, utyskując na "nieszczęście", jakim dla nich byli w pierwszej kolejności Anglosasi w drugiej kacapy, Niemcy doszli do wniosku, że jedynym sposobem na zdobycie potrzebnych do rywalizacji o hegemonię na świecie zasobów ludzkich, surowcowych i terytorialnych jest uzyskanie panowania nad terytorium Środkowej Europy w granicach, w jakich oni ten region postrzegają, czyli od Bałtyku, po Morze Śródziemne, albo przynajmniej Adriatyckie, i od dzisiejszych wschodnich granic Ukrainy, Białorusi i państw bałtyckich, po granicę z Belgią, Holandią i Francją, które to państwa, w najbardziej idealnej niemieckiej wizji, da się później w jakiś sposób jeśli nie włączyć do Mitteleuropy, to przynajmniej z nią jak najmocniej powiązać.  

Co istotne. Postulując potrzebę powstania Mitteleuropy, Naumann nie nawoływał do bezpośredniego jej militarnego podboju. Przeciwnie. Pominąwszy Austro-Węgry, które z racji narodowego bliskiego pokrewieństwa z Niemcami z Rzeszy uważał za kraj, który najłatwiej będzie namówić na "zjednoczenie", całą resztę narodowości tej części Europy chciał zachęcić do "dobrowolnego" tworzenia tego rodzaju organizmu państwowego, jakim miała być Mitteleuropa, przy pomocy gwarantowania im ich praw narodowych (typu język, kultura, wyznanie itd.) w ramach Mitteleuropy, jak najściślejszego powiązania ich gospodarczo, militarnie oraz oczywiście prawnie – bo bez jednolitego prawa tego rodzaju "państwo" jak i samo powiązanie gospodarcze nie mogłyby istnieć – ze sobą pod "światłym" niemieckim przywództwem, jak zwykle w niemieckim przypadku usprawiedliwianym jakimś mniej lub bardziej poronionym bełkotem o niemieckich obowiązkach niesienia cywilizacji w "dzicz" zamieszkującą terytoria, które Niemcom by się bardzo przydały (Niemcy i Austriacy poszli zresztą nawet krok dalej, oferując np. Polakom stworzenie "niepodległego", w praktyce rządzonego z Berlina via kompletnie podporządkowaną mu w praktyce polską administrację, państwa polskiego, jeśli tylko przyłączą się do walki przeciwko wrogom Niemiec i Niemcy tę wojnę – I światową – wygrają).

Brzmi znajomo? Szczególnie dzisiaj, gdy Niemcy pod podobnymi pretekstami chcą pozbawić resztę państw wchodzących w skład Unii Europejskiej m.in. prawa weta, jednocześnie domagając się podporządkowania Brukseli formalnie a Berlinowi w praktyce w zasadzie wszystkich kompetencji, jakie posiadają niepodległe państwa.

Jeśli brzmi znajomo, to macie rację. Brzmi znajomo, bo de facto nic się nie zmieniło od czasów, gdy Bismarck na nieszczęście dla Europy i świata zjednoczył Niemcy. Rywalizacja jest ta sama i między tymi samymi graczami. Jedynie forma, w jakiej te poszczególne państwa i narody istnieją, oraz sojusze i organizacje, do których należą i w ramach których przychodzi im działać, się zmieniły, a często nawet i nie zmieniły, tylko przyjęły inny szyld, jak np. Mitteleuropa zastąpiona szyldem UE. Sama gra toczy się nadal o to samo. O potrzebne do dalszej rywalizacji o hegemonię nad światem przestrzeń i zasoby. Tak samo jak przed I wojną i przed II wojną światową, tak i dzisiaj Niemcy mają ten sam – naturalny dla państwa i narodu zajmującego ich aktualną pozycję – cel. Jedynie tym razem nie używają do tego swojej siły militarnej (m.in. dlatego, że jej aktualnie nie mają, ale też i z tego powodu, że przynajmniej dopóki nie trafi im się "kolejny Hitler" wolą inne, skuteczniejsze, drogi do osiągnięcia tego celu niż toczenie wojen). I nawet nie jest to jakiś z góry zaplanowany "spisek", lecz zwyczajnie racjonalne wykorzystywanie każdej okazji do systematycznej odbudowy i umacniania swojej pozycji od momentu zakończenia ostatniej wojny światowej (i tak przy okazji: po 1945 roku robiły to oba państwa niemieckie niezależnie od siebie – czego przykładem starania komunistów niemieckich obejmujących władzę w NRD tuż po upadku III Rzeszy, którzy robili wszystko, co tylko mogli, by np. Szczecin i jego okolice pozostały w granicach NRD – co zresztą też jest dowodem na to, że reguły gry rządzące światem są uniwersalne i niezmienne).

Przy czym nie zrozummy się tutaj źle. Unia Europejska nie jest złym pomysłem ani pomysłem zagrażającym narodom Europy ich zniszczeniem. Ale tylko wtedy, gdy jest to Unia, która jest organizacją niepodległych państw czerpiących korzyści ze wspólnego rynku, swobody przepływu ludzi i kapitału oraz rozmaitych wspólnych projektów gospodarczych, naukowych czy dotyczących ochrony środowiska. I nic poza tym. Nawet takie kroki jak stworzenie Europarlamentu czy większości unijnej biurokracji to już jest za dużo. A oddanie niepodległości państw na rzecz formalnie rządzonej z Brukseli Unii, a w praktyce państwu o najsilniejszej pozycji w niej, czyli w tym wypadku Niemcom, to samobójstwo dla pozostałych narodów, których ludność zarządzana przez coś w rodzaju namiestników (koniecznie uległych wobec władz niemieckich) zostanie po prostu stopniowo wchłonięta przez coraz bardziej dominującą kulturę niemiecką. I to właśnie w tym kierunku tocząca się Unia jest także i dla nas największym zagrożeniem (chyba że komuś odpowiada stanie się obywatelem drugiej kategorii we własnym kraju, czyli np. doświadczenia tego wszystkiego, czego doświadczały pokolenia Polaków pod zaborami – a nie bez przyczyny chcieli oni niepodległości, gdyby im było tak dobrze pod zaborami, nikt by nawet nie pomyślał o dokonywaniu prób uzyskania suwerenności, praktyka bowiem była taka, że zdominowane przez Niemcy i Austrię narody postrzegane były, jak to kapitalnie ujęto w "C.K. Dezerterach", jako "trzoda słowiańskich bydląt niezdolnych do samodzielnego życia", i nie liczcie, że dzisiejsze postrzeganie przez Niemców innych narodów, zwłaszcza naszej części Europy, się zmieniło, nie zmieniło się, bo mentalność tego narodu się nie zmieniła, nie mają tylko potrzebnych do tego możliwości, ponadto do samych kwestii mentalnych, jakimi charakteryzują się Niemcy, dochodzą jeszcze kwestie znane z np. tzw. stanfordzkiego eksperymentu więziennego – albo w ostateczności nie ma nic przeciwko zmianie obywatelstwa, ale w takim razie może bardzo łatwo to osiągnąć, granice są otwarte, wystarczy się spakować i wynieść, składając podanie o obywatelstwo i najlepiej rezygnując przy okazji z polskiego).

Ktoś może tu powiedzieć, że Unia musi iść w kierunku, powiedzmy, federalizacji, bo inaczej nie ma szans na dobrobyt czy nawet na przetrwanie we współczesnym świecie, a już zwłaszcza kraje takie jak Polska czy jeszcze mniejsze nie mają na to szans, więc należy się pogodzić nawet z tym, że odbędzie się to za cenę docelowo wynarodowienia. I... Nie będzie miał racji.  

Z kilku powodów.

Po pierwsze. Nic nie stoi na przeszkodzie – poza niemieckimi nieustającymi marzeniami o podporządkowaniu sobie Europy – by organizacja, jaką jest UE, zatrzymała się na etapie bycia tą organizacją zrzeszającą niepodległe państwa, które we własnym zrozumiałym interesie tworzą wspólny rynek gospodarczy i współpracują w różnych dziedzinach. Stan, powiedzmy, dzisiejszy (lub jeszcze lepiej: ograniczający integrację poprzez pozbycie się takich wynalazków jak Europarlament i biurokracja unijna) wcale nie spowoduje – choć nas tym straszą – upadku Europy. Współpraca w wybranych kwestiach i dziedzinach dodatkowo wzmacnia każde z państw wchodzących w skład Unii, a zatem jest to bardzo pomocna w zapewnieniu tym państwom możliwości przetrwania w porównaniu z tym gdyby te państwa nie współpracowały ze sobą, więc świat się wcale nie zawali z tego powodu, że dalsza integracja docelowo w jakąś formę superpaństwa zostanie zatrzymana. Te wszystkie korzyści, jakie wszyscy czerpiemy z UE, będą nadal.

Po drugie. Naszym (a także pozostałych państw UE) gwarantem bezpieczeństwa nie jest Unia, tylko NATO. Bo tylko NATO w praktyce może się przeciwstawić i przeciwstawi się zagrożeniom, jakie mogą stanowić dla poszczególnych państw Europy kraje takie jak np. kacapski. UE, a raczej państwa w niej stowarzyszone, może pełnić tu jedynie rolę pomocniczą (choć bardzo ważną) np. poprzez nałożenie dodatkowych sankcji gospodarczych na przeciwnika. Ale to może robić bez względu na to, czy będzie to UE, jaką znaliśmy do tej pory, czyli jako organizację zrzeszającą niepodległe państwa, czy będzie to Unia stająca się w praktyce "Rzeszą Niemiecką". Innymi słowy, jeśli UE dodatkowo zapewnia nam dziś jakiś – jakikolwiek – poziom bezpieczeństwa, to większego nie będzie w stanie zapewnić już nigdy. To jest limit możliwości w tej kwestii. Tym bardziej że tak na marginesie, Niemcy są najbardziej gównianym sojusznikiem ze wszystkich możliwych. Z dwóch powodów.  

1. Nie wywiązują się ze swoich zobowiązań sojuszniczych, co widać choćby w przypadku członkostwa w NATO wymagającego, od lat, by wydatki na zbrojenia krajów członkowskich sięgały minimum 2% PKB (za zaoszczędzone w ten sposób – przez całe dekady i także i naszym kosztem – pieniądze Niemcy budowały swój dobrobyt i pozycję w świecie, a to jest rząd wielkości setek miliardów dolarów, na które de facto dodatkowo okradły swoich sojuszników).

2. Nie wywiązują się ze swoich zobowiązań sojuszniczych także wtedy, gdy sytuacja wymaga odpowiednich reakcji na agresję przeciwnika. I to do tego stopnia, że potrafią wręcz blokować konieczne kroki, które należy podjąć w celu skutecznej obrony. Przykładem najbardziej jaskrawym jest wojna na Ukrainie (począwszy od "oferty" 5 000 hełmów, przez teksty do ukraińskich władz w stylu: "nie ma po co z wami rozmawiać, bo za trzy dni was nie będzie", a skończywszy, jak na razie, na tym, że Niemcy chętnie głoszą wszem wobec, ile sprzętu oraz zaopatrzenia wysyłają Ukrainie, podczas gdy praktyka jest taka, że, pod byle pretekstem, wysyłają ułamek z tego, co ogłosili, że wysłali, a niektórych rodzajów broni, np. rakiet manewrujących dalekiego zasięgu, nie chcą dostarczać w ogóle). Czemu? Bo nadal nadrzędną dla nich jest ich własna polityka prowadzona za plecami, czy nawet "nad głowami" własnych sojuszników i kosztem całego sojuszu (zbiorowo i indywidualnie), i to nawet jeśli działa to na korzyść przeciwnika. Stąd choćby niesławny "format normandzki" mający rozstrzygnąć konflikt ukraińsko-kacapski po aneksji Krymu i części Donbasu przez kacapów, stąd wiszenie Scholza i Macrona na linii telefonicznej do przywódcy kacapskiego reżimu, stąd pielgrzymki Scholza do Pekinu, stąd niechęć Niemiec do USA i amerykańskiej militarnej, gospodarczej i politycznej obecności w Europie itd.

Po trzecie. Myli się ten, kto uważa, że jeśli UE przekształci się w superpaństwo, to nagle spowoduje to, w jakiś cudowny sposób, nastanie jakiejś świetlanej przyszłości. Nie, nie spowoduje. Raz dlatego, że każde państwo i tak boryka się z tymi samymi problemami (szeroko rozumianymi). To się więc nie zmieni także i w przypadku jakiegoś superpaństwa europejskiego. Dwa, z tego powodu, że superpaństwo europejskie powoli przekształcające się w Rzeszę za pomocą niemieckiej dominacji gospodarczej i kulturowej stanie się po prostu punktem wyjścia do rywalizacji o dominację na świecie. Innymi słowy: w praktyce powiększone o terytorium, ludność oraz zasoby Niemcy zaczną tam, gdzie w 1945 roku skończyły. To jest nieuniknione w takich okolicznościach już nawet nie z powodu jakiegoś mitycznego niemieckiego dążenia do "władzy nad światem", ale zwyczajnie z powodu tego, że jak każde inne państwo takie "Niemcy na sterydach" czy superpaństwo europejskie, będzie naturalną koleją rzeczy konkurowało wszelkimi możliwymi środkami, z wojną na skalę światową włącznie (niedowiarków odsyłam do historii I wojny światowej), z podobnymi sobie (z Chinami, z USA, z kacapowem, jeśli się toto jeszcze w ogóle ostanie). I będzie musiało to robić, bo bez dalszego rozwoju, który do zaistnienia potrzebuje zasobów i przestrzeni, jedyną drogą po osiągnięciu szczytu (tu: zjednoczeniu kontynentu europejskiego w jeden organizm państwowy) jest droga w dół i upadek. A to oznacza, że zamiast tej obiecywanej świetlanej przyszłości będziemy mieć kolejną wojnę na głowie.

Po czwarte. Idiotyczna polityka migracyjna (przede wszystkim niemiecka, ale nie tylko, bo winę ponosi większość państw tzw. starej Unii i cała Skandynawia) prowadzi Europę do upadku. To jest tylko kwestia czasu. I pół biedy, jeśli się to skończy tylko w ten sposób, że Europę w praktyce przejmą przybysze z Afryki i Azji a przede wszystkim wyznawcy islamu. Najgorszym scenariuszem dla Europy jest wojna domowa. Wszystkich ze wszystkimi. Bo może i zacznie się od tarć między poszczególnymi nacjami migrantów czy między migrantami a rdzennie europejską ludnością, ale skończy się na wrogim nastawieniu do siebie także i narodów Europy, które po dziś dzień w praktyce trzymane są w kupie jak narody byłej Jugosławii – na zewnątrz idylla, pod powierzchnią szambo. I ono w momencie dużej niestabilności też wybije, zawsze zresztą wybijało. A w takiej sytuacji naszym jedynym ratunkiem jest posiadanie własnego i w pełni suwerennego państwa. Tym bardziej jest tak w polskim przypadku, bo mimo wszystko nadal jesteśmy w zasadzie państwem jednolitym narodowościowo (ale to właśnie "Bruksela" chce u nas zmienić poprzez przymusowe osiedlanie tu migrantów), co za wszelką cenę należy utrzymać.

Nie wiem, jak Wy wszyscy, ale ja się na taką Unię, do jakiej Niemcy dążą, i to coraz bezczelniej, nie pisałam. Ja głosowałam w referendum za wstąpieniem Polski do Unii opartym na konkretnych zasadach zawartych m.in. w Traktacie Akcesyjnym, a nie na zmianę powodującą, że w praktyce staniemy się rządzoną skądkolwiek poza Warszawą szwabską kolonią powoli wchłanianą w skład "nowych" Niemiec, jakie wskutek tego powstaną. I moje zdanie jest takie, że za wszelką cenę należy utrzymać własną suwerenność, a nasze członkostwo w UE ma być oparte na tym, co zawierają Traktaty, a nie na tym, co będą zawierać jakieś dowolnie przerobione umowy w myśl czyjegokolwiek widzimisię i na jego potrzeby. I w ostateczności lepiej jest wyjść z UE, niż się na te zmiany godzić.

A czy w ostateczności sobie poradzilibyśmy bez Unii? Oczywiście, że tak. Naszym gwarantem bezpieczeństwa jest NATO, nie Unia. A gospodarczo? Przez ponad tysiąc lat radziliśmy sobie bez niej, i pominąwszy to, co nastąpiło od początku zaborów do 1990 roku, to nie było jakiejś tragedii, nawet przez jakiś okres czasu byliśmy europejską potęgą. Zresztą, na świecie jest wiele zamożnych i wysokorozwiniętych państw, które się obchodzą bez Unii. Nawet europejskich, które w dodatku kilkukrotnie odmawiały wstąpienia do UE i, żeby było śmieszniej, przez szereg lat po wstąpieniu do UE Polski, te państwa odmawiające Brukseli cieszyły się większymi przywilejami, jakie daje Unia, niż Polacy – członkowie tej Unii (i tak samo było w przypadku wszystkich pozostałych państw Środkowej i Wschodniej Europy dziś należących do UE, i to pod różnymi względami niektóre dopiero od bardzo niedawna mogą się tymi przywilejami cieszyć – np. Rumunia i Bułgaria, które w Unii są od 2007 roku (!), dopiero od 31 marca 2024 roku będą w tzw. strefie Schengen, a i to ograniczonej do transportu lotniczego i morskiego).

A przede wszystkim... Zastanówmy się nad tym, co spowodowało, że np. Niemcy są czwartą potęgą gospodarczą świata, dającą im możliwości "grania w pierwszej lidze" (nawet jeśli tylko "grają w niej drugie skrzypce"). Potencjał terytorialny albo ludnościowy? Nie – to jest państwo zaledwie średniej wielkości, w dodatku mające coraz większe problemy demograficzne (i nie tylko takie). Może mają jakieś bogactwa naturalne, na które jest duże zapotrzebowanie na świecie? Również nie – w rzeczywistości "od zawsze" (i to się zresztą tyczy właściwie wszystkich państw Europy) cierpią na brak wielu surowców potrzebnych gospodarce, a już zwłaszcza tej nowoczesnej (I tak przy okazji, żeby część z nich, choć w jakimś stopniu, pokonać, chwytają się różnych, nawet dość nietypowych metod. Np. niektóre niemieckie firmy i ośrodki naukowe pracują nad technologiami pozwalającymi pozyskiwać tzw. metale ziem rzadkich z roślin uprawnych, które podczas swojej wegetacji wchłaniają z gleby śladowe ich ilości; zresztą niemiecki przemysł i nauka ma na tym polu bardzo duże historyczne osiągnięcia, jak choćby produkcja benzyn syntetycznych z węgla czy synteza amoniaku pozwalająca na produkcję amunicji).

Tym, co Niemcy postawiło tak wysoko w hierarchii państw świata (pominąwszy masowe rabowanie przez nich połowy Europy połączone z wymordowaniem warstwy inteligencji okupowanych państw oraz tym, że skutkiem wywołanej przez Niemcy II wojny światowej pół Europy miało przez niemal pół wieku kacapów i komunizm na głowie a skutki tego odczuwane są w różnej formie – np. "skundlenia" szeroko rozumianych elit – do dziś) jest ich gospodarka. Ich szeroko rozumiany przemysł. Fakt, nadal jest to gospodarka zależna w bardzo dużej mierze od importu surowców oraz od eksportu wytworzonych przez nią towarów, inaczej państwu niemieckiemu z jego ograniczeniami w kwestii posiadanych zasobów (w tym ludzkich) nie udałoby się tego osiągnąć, co osiągnęli, ale nadal jest to osiągnięcie pozwalające im na posiadanie dużego wpływu na los świata oraz zapewniające im pewien poziom bezpieczeństwa i stabilizacji daleko wykraczający poza możliwości słabszych gospodarczo państw.

I w tym leży klucz. Tę ścieżkę gospodarczą, jaką Niemcy przeszli od czasów przed rewolucją przemysłową aż do dziś, powinniśmy naśladować. Najlepszym gwarantem naszego bezpieczeństwa i dobrobytu oraz przetrwania narodu jest zadbanie o tę stronę naszego kraju. To wystarczy w zupełności. Nie potrzebujemy do tego Unii jako jakiegoś superpaństwa, a już tym bardziej zważywszy, że nasze miejsce byłoby w tym superpaństwie takie, o jakim wcześniej już była mowa – obywatele drugiej kategorii, których potomkowie docelowo "staliby się Niemcami" na skutek integracji pod dominującą w takiej "Unii" niemiecką gospodarką i kulturą. Potrzebujemy jedynie możliwości spokojnego rozwoju w tym kierunku, w jakim państwa światowej czołówki miały szanse się rozwijać, podczas gdy nam tę szansę zabrały najpierw zabory, potem w niewiarygodnym stopniu – o czym się często zapomina – niszcząca nasze terytorium oraz ludność I wojna światowa, potem II wojna światowa, potem komunizm i kacapski dyktat, a teraz próbuje nam to zabrać Unia rządzona przez Niemcy, a czasami i Niemcy sami bezpośrednio (No bo po co im konkurencja i to jeszcze taka, która będzie skutecznie blokować ich dążenia do rozwoju w kierunku światowego mocarstwa? Każdy na ich miejscu robiłby to samo.). Już dziś próbuje się nam blokować ten rozwój, tym bardziej nam go uniemożliwi, jeśli sami się poddamy i oddamy naszą suwerenność "zreformowanej" na wzór niemieckiej wizji UE. Wystarczy wymienić zaledwie kilka co większych tego przykładów, by to udowodnić. Budowa CPK? Nie budować (z "argumentacją" aż po sławetne: "po co nam lotnisko, skoro jest w Berlinie"). Budowa elektrowni atomowych? Nie budować. Niemieckie kraje związkowe przy granicy z Polską protestują bez przerwy. Rozbudowa portów (w tym poszerzenie toru wodnego; na naszym własnym terytorium) w Szczecinie i Świnoujściu? Nie. Znów protesty pod byle z palca wyssanymi powodami. Ale już np. nakaz zamknięcia Turowa (i to w dobie, gdy energetyka jest jednym z głównych czynników decydujących o "być albo nie być")? Oczywiście... Jednocześnie Niemcy otwierają takie kopalnie u siebie, przy okazji brutalnie tłumiąc protesty ekologów. Podwójnego standardu oczywiście, w cudowny sposób, nie widzą ani oni, ani tak pilnująca "porządku i praworządności" Unia..., no bo przecież wiadomo, że w obroty to sobie UE może wziąć dowolny kraj, tylko nie Niemcy. Utrudnianie lub wręcz uniemożliwienie Orlenowi – jedynemu polskiemu koncernowi (nie tylko zresztą zajmującemu się produkcją i dystrybucją "tradycyjnych" paliw ropopochodnych, bo Orlen ma w planach gigantyczne nakłady na rozwój rozmaitych nowoczesnych technologii związanych z szeroko rozumianą branżą energetyczną), który mógłby się w najbliższych latach stać bardzo liczącą się firmą w naszym regionie, a co byłoby olbrzymim bonusem dla naszej gospodarki – działalności i rozwoju? Tak, jak najbardziej... No bo jak nazwać ogłoszenie przez rząd, tak gorliwie popierany przez Berlin i Brukselę, planów dowalenia z dnia na dzień jakiejś firmie nakazem płatności 15 miliardów zł, gdy ona przeciętnie (nie w tych zwariowanych ostatnich latach, bo to jest anomalia wynikająca z pandemii wojny i wszystkiego, co z tym związane) ma kilkukrotnie mniejszy zysk roczny? I to, w połączeniu z wyjątkowo kretyńską ustawą o farmach wiatrowych, stworzoną dodatkowo na czyją korzyść? Ewidentnie i kompletnie na bezczelnego na korzyść niemieckiej gospodarki, poprzez ratowanie w ten sposób ich właśnie w tym samym czasie podupadłego, ze względu na niekonkurencyjne i wadliwe produkty z branży produkcji odnawialnej energii, koncernu oraz dodatkowo przez zarówno energetyczne uzależnienie nas od Niemiec jak i przez zmuszenie nas do droższej produkcji przemysłowej (albo nawet jej zaniechania) ze względu na znacznie większe, w dodatku wysoce niestabilne, koszty produkcji energii, co po prostu zablokuje możliwości rozwoju naszego przemysłu. Taki przypadek... Zresztą całkiem podobny w swych skutkach do tego, że gdy w tzw. państwach bałtyckich niedawno inflacja hulała aż miło, docelowo sięgając grubo ponad 20%, EBC w ogóle nie reagował, no bo po co reakcja, skoro zaszkodziłaby ona gospodarce niemieckiej, i francuskiej w drugiej kolejności? A że "obywatele drugiej kategorii" z jakichś państewek unijnych przez to przysłowiowo wbiją zęby w ścianę? A kogo to... Przyjęli euro wraz z dobrodziejstwem inwentarza, klamka zapadła, więc mordy niech wsadzą w kubeł i nie bulgoczą (Przy okazji... zastanawiał się ktoś, jak wyglądałaby wybitnie nastawiona na eksport gospodarka niemiecka – już pominę, że w praktyce ekstra dotowana w tej kwestii – gdyby w obiegu w Niemczech nie było EUR tylko nadal marka? Przecież kurs marki musiałby sięgać wtedy sufitu, co zostawiłoby koncepcję potęgi gospodarczej opartej na eksporcie w sferze mrzonek. No bo chyba nikt nie myślał, że EUR zostało wprowadzone dla dobra państw tzw. strefy euro? Wiele państw strefy euro balansuje na granicy bankructwa i ma bardzo duże problemy z np. bezrobociem, w praktyce, jak posłuszne kolonie, finansując dobrobyt metropolii. I nas też to czeka, jeśli zastąpimy złotówkę "europejską" walutą.). Włączenie się w prace nad "europejskim" czołgiem MGCS, mającym zastąpić Leopardy 2 oraz czołgi Leclerc? Polska chciała przystąpić do tego programu. Odmówiono jej udziału. Gdy zamiast tego, wybraliśmy koreańską ofertę wraz z możliwością produkcji "Czarnych Panter" w zakładach w Polsce (transfer technologii oraz "spolszczenie" produkcji, czyli produkcja części podzespołów przez polski przemysł) na potrzeby naszego wojska i na eksport oraz dalszymi wspólnymi z Południową Koreą pracami nad dalszym rozwojem broni pancernej, to nagle okazało się, że francusko-niemiecka inicjatywa stworzenia czołgu MGCS jest na nas "otwarta"... Przypadek? Cud? Nie. Po prostu pierwotnie mieliśmy być jak zwykle jedynie posłusznym (i największym w regionie) odbiorcą produktu niemiecko-francuskiej gospodarki. A gdy się okazało, że nie będziemy, tylko sami będziemy produkować, rozwijając nasze możliwości przemysłowe i technologiczne oraz konkurując na rynku (i to skutecznie – niemiecko-francuski projekt jest na razie konceptem, od tego jest bardzo daleka i kosztowna droga do wdrożenia do produkcji, nie mówiąc już o eksporcie, a południowokoreańskie K2 są już dziś)? A to należy zrobić wszystko, by to skutecznie uniemożliwić..., w ostateczności poświęcając nawet tę odrobinę zysków, które przypadłyby na rzecz niemiecko-francuskiego konsorcjum, w zamian za to praktycznie ostatecznie uzależniając naszą zbrojeniówkę od zachodnioeuropejskiej produkcji i, co ważniejsze, dostaw (ważniejsze dlatego, że nikt nam nie zagwarantuje, że w przypadku konfliktu zbrojnego, Niemcy i Francja nie dogadają się z naszym przeciwnikiem – a mamy tylko jednego tak agresywnego, i w dodatku takiego, z którym te dwa państwa z wielu powodów, nie tylko bezpośrednio biznesowych, chętnie by współpracowały – nad naszymi głowami i postawią nas przed faktem dokonanym, zmuszając do uzgodnionych nad naszymi głowami ustępstw naszym kosztem, bo po prostu w krytycznym momencie odetną nas od dostaw uzbrojenia, części zapasowych, amunicji etc., tak jak ma to miejsce np. dziś w przypadku Ukrainy, naciskanej – co jest wyjątkowo skrajnie głupią i krótkowzroczną polityką – by dogadała się z kacapami, dając im wszystko, czego sobie zażyczą). I tak dalej..., przykładów takiego postępowania jest współcześnie wiele, a sięgając wstecz aż do roku 1990, to jeszcze więcej.  

Rysuje się tu wyraźnie jeden wzór. Wszystkie inicjatywy i kroki podejmowane w celu jakiegokolwiek rozwoju, który docelowo stanowiłby konkurencję i zagrożenie dla polityki i gospodarki Niemiec (i w pomniejszym stopniu drugiej europejskiej potęgi, czyli Francji) są w każdy możliwy sposób torpedowane (albo przynajmniej podejmowane są tego próby), a jednocześnie, po pierwsze, Niemcy robią wszystko, by w razie potrzeby wykorzystywać naszą gospodarkę do własnych celów (ze stratą dla nas), po drugie, robią wszystko, by nas możliwie mocno uzależnić od siebie. Po prostu. Nawet jeżeli naszym wspólnym – państw UE – interesem jest zapewnienie pokoju, stabilizacji i jakiegoś poziomu dobrobytu w Europie, to poza tymi rzeczami mamy całkowicie sprzeczne ze sobą interesy i to interesy dotyczące bezpośrednio samego istnienia i przetrwania danego państwa i narodu. Ba... Dla Niemiec nawet kwestie stabilizacji i bezpieczeństwa nie są takie same, jak dla nas. Bo oni mówiąc o tym, mają na myśli wyłącznie bezpieczeństwo, jakie mogą zapewnić tylko sobie, i w ostateczności taki pokój i bezpieczeństwo zapewnią sobie naszym kosztem i bez żadnego wahania. Wystarczy sobie przypomnieć, że choć przed wojną na Ukrainie (dane za 2021 rok) Niemcy importowały z kacapowa towary za 19,2 mld USD, a eksportowały za 31,3 mld USD, tymczasem niemiecki eksport do np. Polski opiewał na 84,2 mld USD, a import z Polski wart był 89,4 mld USD, to Niemcy traktowali kacapowo i tamtejszy reżim jako najważniejszego partnera pod każdym względem, z nami nie licząc się w ogóle (przykładem Nord Stream 1 i 2, przykładem ignorowanie naszych ostrzeżeń przed kacapami itd.). Dopuściły swoją polityką, do tego, by kacapski reżim przez ponad dwie dekady istniał w jak najlepszej kondycji, finansując mu w możliwie największym stopniu gospodarkę, rozwój technologiczny, zbrojenia, a przez co de facto wszystkie jego agresje, wraz z ich ofiarami, od Czeczenii po Ukrainę (na której ustępstwa wymuszał już w 2014 po kacapskiej agresji zakończonej aneksją Krymu), po drodze uzależniając jeszcze państwa Europy od kacapskich dostaw surowców energetycznych. Wszystko wyłącznie dla własnych (choć akurat krótkowzrocznych) interesów, wbrew sojusznikom, ponad ich głowami, nie słuchając absolutnie żadnej argumentacji z ich strony, a starając się wymuszać na nich ustępstwa względem siebie i względem rosnącego kacapskiego zagrożenia. I to – sprzeczność naszych "strategicznych" interesów – się nie zmieni bez względu na to, w jakim stopniu będziemy ze sobą współpracować na niektórych polach. Dlatego ta współpraca musi być ograniczona, a granicami jej są wyłącznie interesy poszczególnych państw wchodzących np. w skład Unii i tak to powinniśmy postrzegać, nie zaś w ten sposób, że oddamy – i to jeszcze właśnie im, tym którzy tyle zbrodni na naszym narodzie popełnili, i to nie tylko w czasie ostatniej wojny światowej, i do dziś uważają, że nie ma sprawy, ba..., są do tego stopnia bezczelni, że ich "praworządność" wygląda w ten sposób, że niemieckie prawo jest tak wygodnie dla zbrodniarzy z czasów wojny skonstruowane, że mówi, że jeśli obywatele Niemiec posiadają w swoich rękach przez okres minimum 30 lat cokolwiek, co zostało ukradzione, to stanowi to w świetle takiego "prawa" ich własność; no bo ile takich rzeczy skradzionych choćby w czasie II wojny, i w różnych okolicznościach, łącznie z wymordowaniem całych rodzin prawowitych właścicieli tych dóbr, w niemieckich domach jest po dziś dzień, a także budowało ten niemiecki dobrobyt..., a co więcej, prawo to obowiązuje do dziś i tyczy się również rzeczy ukradzionych tak po wojnie jak i współcześnie, mówi o tym np. § 197 BGB (niemieckiego Kodeksu Cywilnego) – naszą suwerenność i los pod obce rządy.

À propos Korei Południowej, wywołanej tu z powodu jednego z wymienionych przykładów powyżej. Jest ona, z powodu swej tragicznej historii momentami przypominającej polską, idealnym przykładem kierunku, w jakim powinniśmy iść. Kraj podbity i okupowany przez wyjątkowo brutalnie działające "Imperium Japońskie", potem kraj podzielony wbrew własnej woli (i po dziś dzień) na "Północ" i "Południe", zmuszony do toczenia bratobójczej wojny, po której poziom życia w doszczętnie zrujnowanej przez okupację japońską i późniejszą wojnę koreańską Południowej Korei (Północną z kolei dodatkowo dobijała i dobija po dziś dzień tamtejsza wersja komunizmu) był niższy niż w wielu krajach afrykańskich tuż po tym, gdy po upadku ery europejskiego kolonializmu uzyskały one, w drugiej połowie XX wieku, niepodległość. Dziś jest to światowa czołówka gospodarcza, militarna i technologiczna – jednym słowem jest to poziom, o którym nadal możemy tylko marzyć. A w dodatku wszystko to zostało przez Południową Koreę osiągnięte bez czegoś w rodzaju Unii Europejskiej, która – ponownie – jako gospodarcza organizacja niezawisłych państw była dla nas w wielkim stopniu korzystna w ostatnich dwóch dekadach, ale wbrew panującemu w mainstreamowych mediach przekazowi, nie jest nam niezbędna do tego stopnia, że musimy w niej być za wszelką cenę. Zresztą jeśli wziąć pod uwagę historię Polski, to okaże się, że na tym tle nasz czas członkostwa w UE to jedynie drobny ułamek w ponad tysiącletniej historii państwa, a zwłaszcza okres tzw. dwudziestolecia międzywojennego, pokazuje, jaki mamy potencjał i ile można osiągnąć, startując od przysłowiowego zera (a nawet nie od zera, bo z wieloma problemami, z którymi jakiś zwykły start od niczego nie musiałby się w ogóle borykać). A przede wszystkim przykłady choćby Polski i Południowej Korei (ale nie tylko, bo można je mnożyć – ponownie wystarczy spojrzeć na dowolne dwie mapy przedstawiające podział polityczny/terytorialny w dwóch różnych okresach czasu) pokazują, że nic nie jest z góry przesądzone. Granice się zmieniają, narody trwają. I nawet jeśli zaczynają, zdawałoby się, na straconej pozycji – a my dziś nawet nie jesteśmy w sytuacji, która byłaby choćby zbliżona do tak skrajnej, by ją określać jako "straconą" – nie jest powiedziane, że na niej pozostaną. Są setki czynników, które mogą to zmienić (na lepsze lub na gorsze). A tak czy inaczej, najlepszym miejscem do swobodnego rozwoju każdego narodu jest własne suwerenne państwo i po prostu nie ma niczego, co by to mogło zastąpić. Nawet ewentualne wyjście z Unii – do której weszliśmy dla konkretnych korzyści, i skoro one zaczynają się kończyć albo przeradzać się mogą w straty i ze swej strony nie będziemy mogli zmienić tego na lepsze, to należy się z nią wtedy pożegnać; to jest tylko i wyłącznie biznes, a i zresztą także z "moralnej" strony nie jesteśmy nikomu nic winni – tego nie zmieni. Bo choć nie byłoby łatwe i bezbolesne z uwagi na coraz silniejsze powiązanie gospodarcze, to w ostateczności poradzimy sobie, każdy kryzys kiedyś mija i można go przezwyciężyć, a poza tym dla UE to także byłby problem. I polityczny – kolejny duży kraj opuściłby Unię, a wiele państw UE (i na poziomie polityki i na poziomie społeczeństwa) o tym już dziś myśli – i gospodarczy, bo oni są równie silnie powiązani z nami jak my z nimi, a w dodatku ciężko byłoby zachodnim firmom zrezygnować z tak dużego i dość zamożnego rynku zbytu. Europa, podobnie jak cały świat, handlowała z nami od ponad tysiąca lat, na długo, nim komukolwiek śniło się o jakiejś Unii. I nawet gdybyśmy – czysto hipotetycznie – wyszli w Unii, Europa będzie to robić nadal. Dla własnego dobrze pojmowanego interesu (Myślicie, że choćby właśnie Niemcom uśmiecha się rezygnacja z tej sięgającej około 180 miliardów USD wymiany handlowej z Polską? A to jest tylko polsko-niemiecki handel... A reszta?). Tym samym nawet po jakimś bolesnym rozstaniu, i tak staniemy z powrotem na nogi i nadrobimy tę stratę. Ale podstawą jest własny szeroko rozumiany przemysł, który należy systematycznie tworzyć i rozwijać. I po paru dekadach może okazać się, że nie odstajemy w niczym od niemieckiej czy południowokoreańskiej potęgi gospodarczej. A już zwłaszcza, jeśli np. Niemcy dzięki swej polityce migracyjnej, stopniowo zaczną się zmieniać w "Bantustan". To nie jest "nie do zrobienia". To kwestia tylko racjonalizmu w podejmowanych decyzjach, całkowitej bezwzględności w działaniu, i nakładów kapitału. Reszta jest wtedy już tylko kwestią czasu.

A dalsza przyszłość co przyniesie? A kto to wie... Jedno jest tylko pewne, jeśli naród przetrwa, będzie w stanie dostosowywać się do zmian oraz je wykorzystywać z pożytkiem dla siebie. I teoretycznie może osiągnąć wszystko, bo to jest kwestia posiadania odpowiednich środków i racjonalnego ich wykorzystywania w danych okolicznościach. Dlaczego mamy z tego rezygnować na rzecz Niemiec i przetrwania tamtego narodu, czy jakiegokolwiek innego? W imię czego? Zresztą, kto powiedział, że akurat to np. niemiecki naród, albo model cywilizacyjny, jest tym właściwym i "zasługującym" na przetrwanie czy istnienie? Nie ma żadnego racjonalnego uzasadnienia ani tego rodzaju "kapitulacja", ani nie ma takiego celu, który byłby tego wart i który w ogóle potrzebowałby tego rodzaju ofiar. Nie jesteśmy ani lepsi, ani gorsi od innych narodów, i już dawno tego rodzaju kompleksów, w które zresztą nas celowo wtłoczono i często nadal one pokutują, nie powinniśmy mieć. I tak samo jak wszystkie inne narody i państwa możemy mieć z powodzeniem własną ścieżkę rozwoju, bo nie jest ona w żaden sposób gorsza, byśmy musieli ją zastępować czymś innym.



____________
I zanim zleci się tu iluś tam trolli, jakie przy takich okazjach się często pojawiają, produkując się w poronionych wymysłach na temat tego, jak bardzo jestem "PiS-owska", czy co im tam akurat ślina na język przyniesie, starając się odwrócić uwagę od samego tematu, itd... Disclaimer dla nich do przeliterowania, oszczędzający mi "dyskusji" z nimi. 

To, że np. Kaczyński razem z PiS-em (i nie tylko oni, bo ze wszystkich środowisk PiS akurat ma po prostu największe szanse "bycia usłyszanym") wrzeszczą gdzieś na wiecach różne rzeczy na zbliżony temat, nie oznacza, wbrew temu, co się różnym trollom roi w otumanionych dowolną ideologią głowach, że zawarte powyżej w tekście poglądy są "PiS-owskie" (czy jakieś tam inne "partyjne"). PiS wywrzaskuje, z mniejszym lub większym ładem i składem, m.in. tego rodzaju rzeczy, bo to jest jego strategia na przetrwanie i może w przyszłości nawet na odzyskanie władzy. I w tych celach oni cynicznie i bezwzględnie wrzeszczeć będą wszystko, co tylko im się wyda opłacalne i korzystne dla nich, bo liczy się dla nich tylko bezkarność i ponowne dorwanie do władzy i koryta. Metoda zaś jest im praktycznie obojętna, dla nich cel uświęca środki. Natomiast nie zmienia to faktu, że PiS do tych swoich własnych celów wykorzystuje m.in. rzeczy (fakty, tematy itp.), które są prawdziwe i mają miejsce, mieszając je z kłamstwami swojej propagandy. Ale zauważanie tego, że te konkretne rzeczy mają miejsce oraz ich ocena, to nie jest jakieś "popieranie PiS-u" czy jakiegoś tam światopoglądu, który jest przez "kaczora" akurat głoszony, a po prostu obiektywne przedstawienie faktów i wniosków dotyczących konkretnej sprawy. Tylko do tego, by to dostrzegać, że realia są takie, jak w tekście powyżej zostały przedstawione, trzeba najpierw samemu nie być otumanionym jakąś partyjną ideologią, która akurat stanowi konkurencję dla PiS w drodze do władzy i koryta, wtedy wnioski nasuną się same i nie będzie mieć wtedy żadnego znaczenia, czy ktoś tam dla jakiegoś własnego interesu przypadkiem wrzeszczy gdzieś na wiecu hasełko podobne wymową do np. tez zawartych w tym tekście. No a oprócz tego trzeba by się było jeszcze wyzbyć typowo trollerskich zagrywek, co szukających "pokarmu" trolli na ogół po prostu przerasta.

I najwyższa pora, by dotarło – już do wszystkich – że zarówno PiS, jak i dziś już rządząca niedawna opozycja w postaci "PO&Co" prowadzą nas koniec końców do zguby, tylko robią to innymi, przeciwnymi do siebie, ścieżkami. A robią to dlatego, że od dekad, dzień w dzień, skutecznie ogłupiają naród wybraną przez siebie ideologią serwowaną przez własne ośrodki propagandy w razie potrzeby bez zmrużenia oka wciskające ludziom kit pod konkretne zamówienie. Bo mają w dupie, co się z tym krajem i jego społeczeństwem stanie, byle była władza, wpływy, znajomości i żeby kasa się zgadzała. Tymczasem potrzebujemy polityków (i rządów), którzy zaczną myśleć kategoriami wyłącznie propaństwowymi i w ramach tych kategorii będą podejmować racjonalne decyzje, a nie będą sługusami zideologizowanych partii – do wyboru: albo jakichś religijno-bolszewickich hybryd jak kaczy PiS i tym podobne pomniejsze partyjki, albo całkowicie i ślepo podporządkowanych niemieckim czy innym interesom, jak PO ze swoimi wspólnikami, albo takich, które są nawet gorsze od jednych i drugich, a na szczęście, jak dotąd, są najwyżej "kanapowe". A zacząć dążyć do tego można w jeden sposób: gdy do wyborców dotrze, że to przede wszystkim oni muszą się posługiwać racjonalizmem i obiektywizmem w ocenie faktów i wydarzeń, a nie jak półgłówki bezmyślnie i ślepo powtarzać za wybranym ośrodkiem propagandowym jakiś "przekaz dnia", równie skrajnie idiotycznie atakując w owczym pędzie, jak psy Pawłowa śliniące się na konkretny bodziec, każdą rzecz tylko dlatego, że akurat wskazany przez tę ich wyrocznię propagandową przeciwnik ją zrobił lub o niej powiedział.

MEM

opublikowała opowiadanie w kategorii felieton i inne, użyła 8847 słów i 52665 znaków, zaktualizowała 19 sty o 17:34. Tagi: #polityka #Polska #Niemcy #Unia #Europa #gospodarka

4 komentarze

 
  • Dyrektor

    Infantylne. Bardzo.

    31 stycznia

  • MEM

    @Dyrektor "Infantylne. Bardzo."

    Jak się robi jakiś zarzut, to się go uzasadnia. A jak się go nie uzasadniło, to się nim można najwyżej podetrzeć.

    31 stycznia

  • Dyrektor

    @MEM Cały wymuszony / gimnazjalny teścik jest uzasadnieniem mego osądu.  
    Zamiast strzelać focha, trzeba się wziąć do roboty i pisać dopiero po zgłębieniu tematu.

    5 lutego

  • MEM

    @Dyrektor "Cały wymuszony / gimnazjalny teścik jest uzasadnieniem mego osądu."

    :rotfl: Kolejne "zarzuty" bez ani słowa uzasadnienia, więc też możesz się nimi tylko podetrzeć. Ewidentnie szukasz tylko zaczepki (trolling) albo faktycznie jesteś tak głupi, że nie masz nic do powiedzenia na temat. Tym samym szkoda mojego czasu i klawiatury na jakiegoś pajaca, więc jedyne co mam ci do powiedzenia to: spadaj i bez odbioru.

    7 lutego

  • Spokojny Gość

    Masz dużo racji w tym co piszesz. Ale wybór jest między nowym kołchozem a państwem opartym na narodzie. W kołchozie większość  nas Polaków będzie pełniła rolę podporządkowaną. Ponadto nic nie mówi się o korupcji urzędników UE a to co słyszymy to wierzchołek góry lodowej. Jaskrawym przykładem niekonsekwencji jest łowienie ryb na Bałtyku. Z jednej strony zakazuje się połowu dorsza a z drugiej pozwala na masowy połów śledzi stanowiących podstawowy pokarm dorszy. Za całokształt łapa w górę.

    27 stycznia

  • iMoje3grosze

    Dziękuję za bardzo ciekawą wypowiedź.
    Dla mnie pytaniem jest, co JA mogę z tym zrobić? Przy braku środków i sił, a może inteligencji, nie potrafię znaleźć odpowiedzi.
    Ps. Bardzo cenię sobie Pani wypowiedzi, choć czasem przeszkadza mi sposób rozmowy z nieulubionymi oponentami.

    21 stycznia

  • MEM

    @iMoje3grosze "Dla mnie pytaniem jest, co JA mogę z tym zrobić?"  

    To samo co cała reszta?  

    Podejmować racjonalne decyzje (i te codzienne, i te podczas wyborów, i te podejmowane w przypadku jakichś nietypowych zdarzeń lub okoliczności) w oparciu o świadomość realiów i wiedzę. Rozwijać się, żeby móc jeszcze lepiej rozumieć świat i dzięki temu podejmować jeszcze trafniej właściwe decyzje. Domagać się od reszty, z którą się w jakikolwiek sposób człowiek styka (na wszystkich poziomach społeczeństwa, aż po "wielką" politykę), żeby postępowała kompetentnie, rozsądnie, zgodnie z prawem itd. A poza tym Chińczycy mają takie powiedzenie: "Jeśli planujesz na rok, posadź ryż, jeśli planujesz na 10 lat, posadź drzewo, a jeśli planujesz na 100 lat, edukuj.".

    Tylko tyle, a jednak "aż tyle", bo to najwyraźniej wcale nie jest takie oczywiste, sądząc po tym, jak wygląda ten kraj i społeczeństwo. Nikt nie mówił, że ktoś to wszystko, co prowadzić będzie do zapewnienia narodowi bezpieczeństwa i dobrobytu, ma zrobić sam, w pojedynkę. Właśnie odwrotnie – to wszystko zaczyna się od milionów tworzących to społeczeństwo jednostek, które same z siebie postępują właściwie.

    "Przy braku środków i sił, a może inteligencji, nie potrafię znaleźć odpowiedzi."  

    Sił i środków? "Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic – zaśmiał się głośno. – To razem właśnie mamy tyle, w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę." – Reymont, "Ziemia obiecana" ;)

    Samsung zaczynał od warzywniaka. Twórca m.in. Panasonica, Matsushita, zaczynał od sprzedaży produkowanych chałupniczo przez siebie lampek elektrycznych, rozwożąc je po kraju w starych połatanych ciuchach. Poza tym to nie jest praca na jedno pokolenie. Ale dzięki działaniom dzisiejszego pokolenia kolejne będzie miało już od czego zaczynać dalszy rozwój.

    Niedługo będzie kolejny finał zbiórek WOŚP. Czy to by kiedykolwiek zaistniało, gdyby nie jedna osoba z pomysłem i chęcią jego realizacji?

    "choć czasem przeszkadza mi sposób rozmowy z nieulubionymi oponentami."

    Świat nie jest idealny i z niektórymi rzeczami trzeba się po prostu pogodzić. :p ;) Moje podejście do trolli, szurów, fanatyków, kacapskich "internetowych zielonych ludzików" itp. się nie zmieni.

    21 stycznia

  • Anon

    Kiedyś UE to była fajna rzecz. Unia Europejska dawała Polakom możliwość pracy za granicą, co Polacy masowo wykorzystywali. Przy pomocy hajsu z UE Polska wyszła z biedy i zaczęła się rozwijać. No ale obecnie UE to totalnie inna rzecz. Obecnie Unia to na maksa lewicowy i proislamski twór. Chociaż z drugiej strony niektóre kraje UE stały się prawicowe przy okazji stwierdzając, że czas najwyższy ograniczyć liczbę muzułmańskich migrantów w Europie. Masz racje, że UE nie da nam bezpieczeństwa. To NATO i nasze wojsko ma zapewnić Polsce bezpieczeństwo, a nie UE. Kiedyś bycie w Unii to była na maksa prestiżowa rzecz, dzisiaj już tak nie jest. Szkoda, że obecnie UE jest zarządzana przez Niemcy ku uciesze i za pozwoleniem Brukseli. Może masz racje, że czas wyjść z UE. Szwajcaria i Norwegia jakoś potrafią żyć bez UE.

    20 stycznia

  • MEM

    @Anon "Kiedyś UE to była fajna rzecz."  

    Nadal może być, pod warunkiem że będzie spełniać pewne kryteria korzystne dla państw wchodzących w jej skład. A jak przestaje, to automatycznie traci też sens bytu. To tylko interes. Nikt tu – w Unii – nikomu łaski, ani prezentów, nie robi.

    A jakaś taka "ślepa wiara", że np. Unia to jest nieomylna i w ogóle "naj-", jaka często pokutuje u nas, podsycana przez część elit i mediów, to głupota w swych mechanizmach podobna do dawnego uwielbienia dla ZSRR przez niektórych. I głupota wychodząca koniec końców wszystkim bokiem. Samej Unii zresztą też, bo zamiast być zdolną do naprawy tego, co jest niekorzystne dla tej organizacji i państw członkowskich, ona się w miarę upływu czasu jeszcze bardziej pogrąża, a ta część społeczeństwa i elit, które na wyrost uważają ją za ósmy cud świata, nie chcąc dostrzegać, w jakim kierunku się toczy i jakie będą tego skutki, dodatkowo zagłusza wszelaką konstruktywną krytykę pod jej adresem. I tak się te elity będą pławić w samozadowoleniu, uważając wszelakie głosy sprzeciwu i krytyki za "oszołomskie", aż się to w końcu rypnie z hukiem. Nikt na tym dobrze wtedy nie wyjdzie.

    20 stycznia

  • Dyrektor

    @MEM popracuj nad swoim piórem. Koniecznie!

    7 lutego