Łukasz (VII) - Bezludna wyspa

Łukasz (VII) - Bezludna wyspaRozdział VII – Bezludna wyspa

Pogoda nie zamierzała się nade mną litować. Niebo od rana było szare i nijakie, a kiedy wyszedłem z domu w kierunku metra, zaczęło przeraźliwie wiać. Zapiąłem kurtkę pod samą szyję i w gromadzie zmarzniętych ludzi, zszedłem schodami w dół na przystanek. Nieczęsto zdarzało mi się jeździć metrem. Do szkoły i ze szkoły przeważnie odwoził mnie wujek, a kiedy udawałem się do miasta, stawałem się pociechą taksówkarzy. Było to bardzo wygodne i praktyczne, jednak nigdy nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo rozleniwiłem się przez posiadanie karty bankowej z nigdy nie kończącymi się na niej funduszami. Nie, nie byłem typem szastającym pieniędzmi na lewo i prawo, kupującym sobie markowe rzeczy, których nie było mi potrzeba. Często czułem do siebie żal z posiadania jej, bo tak naprawdę na nią nie zasługiwałem. Dookoła mnie znajdowało się multum ludzi, którzy przez całe swoje życie ciężko harowali, fizycznie i psychicznie, a gówno z tego mieli. Zasługiwali na nią bardziej ode mnie. Moja rodzina oczywiście nigdy nie miała takich dylematów, bo zamiast je mieć, wolała wydawać pieniądze tu i tam. Dlaczego to właśnie w metrze wzięło mnie na takie dylematy? Możliwe, że to za sprawą młodej kobiety, siedzącej koło mnie. Nerwowo przeglądała broszury z ofertami różnych banków, w poszukiwaniach najkorzystniejszej oferty.  

Zmierzałem na Ursynów. Byłem ciekawy, kim był Kacper na co dzień, z dala od pilnie strzeżonego zakładu poprawczego. Nie wiedziałem zbyt wiele o jego przeszłości, zresztą nigdy go nie wypytywałem. Nasze relacje miały jedną, niepisaną oraz nigdy niewypowiedzianą na głos zasadę – nie naciskaliśmy na siebie. On nigdy nie drążył tematu pobicia, a ja nigdy nie męczyłem go pytaniami o przeszłości. Gdy byliśmy gotowi i mieliśmy ochotę, mówiliśmy sobie o tym. Nie było między nami żadnej presji. Nie liczyło się dla nas to, co było, ani co będzie. Żyliśmy dniem dzisiejszym, co wcześniej mi się nie zdarzało. Wprowadził w moje życie sporo normalności, a także radości. Często rozmawiając z nim, zastanawiałem się, jak ktoś taki jak on mógł wylądować w poprawczaku. To było niedorzeczne.  

Pierwszego dnia w zakładzie spytałem Kacpra, jak długo już tutaj był. Odpowiedział:  

     – Sześć miesięcy. Zostało mi jeszcze osiem. Trafiłem tutaj w większości za kradzieże. Na początku się trochę droczyłem, bo uważałem, że trafienie w takie miejsce za kradzież na jedzenie jest po prostu niesprawiedliwe, ale później było już tylko lepiej. Odżyłem tutaj. Wiem, trochę zwariowanie to brzmi.  

Dokładnie pamiętałem te słowa. Dopiero dźwięk pędzącego metra sprawił, że zacząłem się nad nimi głębiej zastanawiać. Kradzież na jedzenie… Zawsze miałem go w dostatku. Wyglądało na to, że Kacper nie. Niewiele wspominał o swojej rodzinie. Moją wystarczyło wklepać w wyszukiwarkę internetową. Rozejrzałem się dookoła i zawładnął mną niewytłumaczalny smutek. Naprzeciwko mnie siedział pewien mężczyzna, kurczowo trzymający swój plecak na kolanach. Na początku wydawało mi się, że może ma w nim coś cennego i dopilnowuje, by nikt mu go nie wyrwał. Miał nieobecny wzrok, który skierowany był w podłogę. Skupiłem się na detalach jego tajemniczej postaci. Spojrzałem na plecak, a następnie zauważyłem złote kółeczko, które zdobiło jego serdeczny palec u prawej dłoni. Jego wzrok podniósł się i wylądował wprost na mnie. Odwróciłem wzrok, bojąc się, że zaraz nabawię się lima koloru fioletowego. Mężczyzna zdjął ręce ze swojego plecaka i zakrył w nich swoją twarz. Metro zatrzymało się, a ja bez zastanowienia podniosłem się z siedzenia i wysiadłem. Mimo że planowałem wysiąść na następnym przystanku, nie potrafiłem znieść tej melancholii i postanowiłem się przejść. Spacer jeszcze nikomu nie zaszkodził – mruknąłem pod nosem.  

Snułem się po stacji, kompletnie nie wiedząc, w którą stronę się udać. Nidy wcześniej się tu nie zatrzymywałem. Skierowałem się do schodów, bo jedynie one były racjonalnym wyjściem z tej sytuacji. Minąłem budkę z kupnem biletów, automat z coca–colą i Kacpra. Dopiero po kilku sekundach na to wpadłem. Cholera! Minąłem Kacpra, czy tylko mi się wydawało? Zrobiłem kilka kroków wstecz i przyjrzałem się chłopakowi, który siedział oparty plecami o czerwony automat. Wpatrzony był w telefon, który trzymał w swoich dłoniach. Wydawało mi się, że mam jakieś zwidy, ale im dłużej przyglądałem się, tym bardziej byłem przekonany, że to on. Tylko co on tam robił? Kacper był nieobecny. Zauważył mnie dopiero, gdy koło niego usiadłem. Żałowałem, że nie miałem ze sobą kamery. Jego reakcja na moją obecność była godna sfilmowania i otrzymania tytułu reakcji miesiąca. Spojrzał na mnie naburmuszony, jakby chciał mnie od siebie odgonić, aż w końcu zrozumiał, że nachalnym towarzyszem byłem ja. Nie trudno było zauważyć smutek w jego oczach, jednak szeroko się uśmiechnął.  

     – Co ty tutaj robisz? – spytał.  
     – Mógłbym spytać cię o to samo! Byłem w drodze do ciebie, ale wysiadłem o przystanek wcześniej. Miałem wciąż karteczkę z adresem do ciebie.  
     – Szkoda, bo już nie mam żadnego adresu…  
     Zauważyłem, że pod nogami trzyma czarną torbę, po czym spytałem zdziwiony:  
     – Jak to? Co się stało?  
     – Matka mnie pogoniła w pizdu… Sprowadziła sobie jakiegoś gacha, a ja nie wytrzymałem, no i masz…  

Po jego policzku spłynęła mała, przezroczysta kropelka. A potem kolejna i jeszcze następna. Oparłem głowę o automat i przytuliłem go do siebie. Kurczowo objął mnie w pasie i nie zamierzał puścić. Ironia losu, mój dobry kumpel. Gdybym wysiadł tak, jak planowałem, na pewno bym go nie zastał pod adresem, który wcześniej mi podał. Skonfrontowałbym się z jego matką, a z tej sytuacji wynikało, że wcale nie byłaby to miła konfrontacja.  

     – Długo już tutaj siedzisz? – spytałem po chwili.  
     – Godzinę, może dwie – odpowiedział, próbując się uspokoić. – Kombinowałem gdzie mógłbym się zatrzymać, ale nie bardzo mi się to powiodło. Większość znajomych się ode mnie odwróciła.  
     – Przecież mogłeś przyjechać do mnie… Dałem ci namiary na siebie.  
     – Na pewno twój ojciec przyjąłby kogoś takiego.
     – Chuj z moim ojcem! Mogłeś od razu do mnie przyjechać.  
     – Dobrze wiedzieć – mruknął smutno.  

Byłem ciekawy, co takiego dokładnie się stało. Uznałem, że nie było warto od razu męczyć go pytaniami. Jak będzie gotów, to sam powie – pomyślałem. Wiedziałem jednak, że muszę mu jakoś pomóc. Nie mógł tak tam siedzieć. Zamarznąłby, albo stałaby mu się jakaś krzywda. Agresja w Warszawie narastała każdego dnia. Nie tak dawno zdarzył się incydent, gdzie dwóch mężczyzn zostało brutalnie pobitych przez czterech innych. Jak gdyby nigdy nic, podeszli do dwóch mężczyzn i zaczęli wypytywać o najbliższy bar. Zaproponowali, by wszyscy udali się tam razem, a gdy dostali pozytywną odpowiedź od dwójki mężczyzn, postanowili ich zaatakować. Jeden z nich miał złamany nos i pękniętą czaszkę. Powód pobicia był absurdalny, bo w końcu mężczyźni zgodzili się. Może gdyby się nie zgodzili, to nie nabawiliby się lima?  

Przekonałem Kacpra, że nie może tak tam siedzieć. Bałem się, że coś może mu się stać. Po długich namowach, zgodził się pojechać do mnie, by tam móc zastanowić się, co dalej. Widok Kacpra bez humoru, był dla mnie nieczęstym widokiem. Zawsze był uśmiechnięty i pogodny. Gotowy do brania życia takim, jakim jest. Rzadko się poddawał. Był kimś, z kogo powinienem brać przykład. Byliśmy do siebie tak podobni, a tak różni zarazem. On zawsze się starał, a ja poddawałem się na początku. On patrzył na świat optymistycznie, a ja przeważnie pesymistycznie, choć zapierałem się, że realistycznie. Jednak gdy on był smutny, smutny byłem i ja. W głowie zaczął kiełkować mi pewien plan, jakby móc go rozweselić.  

     – Kacper? – zacząłem niepewnie.  
     – Nom?  
     – Czy jest takie miejsce, do którego zawsze chciałeś się udać?  
     – Twoje łóżko. – Zaśmiał się.  
     – Poważnie pytam. – Próbowałem powstrzymać się od śmiechu.  
     – Uważasz, że nie odpowiedziałem poważnie?! – Oburzył się na żarty.  
     – Owszem, tak właśnie uważam!  
     – Jak mogłeś… Dałem ci swój ołówek na lekcji angielskiego!  
     – No dobra, uparciuchu. To w takim razie gdzie teraz chciałbyś się udać? Akurat w tym momencie?
     – Wciąż do twojego łózka.  
     – Kacper!  
     – No nie wiem… Dawno nie byłem nad morzem…  
     – To co powiesz na wycieczkę nad morze? – Szeroko się uśmiechnąłem.  

Spojrzał na mnie, jak na świra, którego dopiero co wypuścili ze szpitala psychiatrycznego. Długo musiałem przekonywać go, że mówię jak najbardziej poważnie. Spodobał mu się pomysł wspólnego spędzenia czasu, tym bardziej poza Warszawą, ale zaczął zapierać się, że go na to nie stać. Zapierałem się, że ja stawiam, ale nie było mi tak łatwo go przekonać. Zazwyczaj, gdy pan zabiera panią na kolację, czy też do kina, to on płaci. Zresztą, często jest tak, że to mężczyzna za coś płaci. Taki był chyba nasz los, ale co zrobić, gdy mężczyzn jest dwóch i mają gdzieś się udać? Tego już w szkołach nie uczyli. Nasz spór o finanse trwał bardzo długo. W końcu uzgodniliśmy, że on zapłaci za transport, a ja za całą resztę.  

Wpadliśmy do mojego domu, i tak szybko jak do niego wpadliśmy, tak szybko go opuściliśmy. Kacper gwizdnął z wrażenia, jednak nie miałem czasu oprowadzić go po domu. Chciałem wyrobić się przed możliwym powrotem ojca do domu. Zaciągnąłem go do swojego pokoju. Powalił mnie na moje łóżko i lekko pocałował.  

     – Postawiłem na swoim! – szepnął mi do ucha zadowolony.  
Wyjąłem z szafy małą, materiałową walizkę na kółkach. Wskazałem mu ją, żeby przepakował w nią najpotrzebniejsze rzeczy.  
     – Myślałem, że jedziemy tylko tam i z powrotem.  
     – Nigdy nie wiadomo. Może coś nas zatrzyma – powiedziałem tajemniczo i zacząłem pakować swoje ubrania do walizki.  
     – Wariat!  

Moja wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach. Zamierzałem spędzić z nim kilka dni, nie kilka godzin. Szybko zdołaliśmy we dwoje wypełnić walizkę swoimi ubraniami. Kacper podał mi swoją czarną torbę, a ja zacząłem się zastanawiać, gdzie mógłbym ją ukryć. Nie chciałem, by ktoś ją znalazł. Koniec końców ukryłem ją na najwyższej półce w szafie, zakrywając swoimi ubraniami. Na szczęście była długa, nie szeroka i łatwo zdołałem ją upchać. Następnie wziąłem kawałek kartki ze swojego biurka i napisałem na niej, że przez kilka dni będę nocował u Klaudii. Wątpiłem, by ktoś się tym przejął, a co dopiero, że ktoś ją odczyta przed moim powrotem. Przykleiłem ją na lodówce i wyszliśmy z domu.  

Ponownie miałem okazję przejechać się metrem. Wcześniej było to dla mnie tak uciążliwe i depresyjne, a teraz całkiem odprężające. Obecność Kacpra musiała tak na mnie działać. W drodze na dworzec zorientowaliśmy się, że nie wybraliśmy miejscowości swojej podróży. Kacper wspomniał tylko o morzu, nie podał żadnej miejscowości.  

     – Wszystko oprócz Kołobrzegu. – Zaproponował.  
     – Hmm, pomyślmy. Świnoujście, Mielno, Łeba, Ustka, Hel, Sopot, Gdańsk, Gdynia i Rowy. Więcej grzechów nie pamiętam.  
     – Rowy… Brzmi ciekawie. – Parsknął śmiechem. – Kiedyś widziałem takie zdjęcie, na którym grupka osób wystawiła gołe dupska przy znaku z nazwą miasta Rowy. Niezbyt ciekawe widoki. – Wzdrygnął się.  
     – Tam chyba nic nie ma oprócz morza. Wątpię, byśmy się kąpali w środku zimy.  
     – Jak to nie? Nigdy nie myślałeś, żeby zostać morsem?  
     – A nie słyszałeś, że po takich przygodach wielkość klejnotów skurcza się do minimum?  
     – Nie słyszałem. – Starał się nie wybuchnąć śmiechem. – Chociaż niemiałbym nic przeciwko. Mam tak duże, że wiesz… Zaczynają mi już ciążyć, bóle w krzyżu i takie tam.  
     – Ta, w krzyżu. – Roześmiałem się na całe gardło.  
     – To może Sopot?  
     – Jak pan sobie życzy!  

Jego zły humor odszedł, zwalniając miejsce dla podekscytowania. Moja teoria wciąż się sprawdzała – razem się smuciliśmy i razem się cieszyliśmy. Dziwiłem się, że nigdy wcześniej nie miałem okazji poznać kogoś takiego, jak on. Może to dlatego, że na jakiś czas kompletnie wycofałem się ze społeczeństwa? Zamknąłem się w sobie, żyłem we własnym świecie. Zawsze było mi trudno, lecz po moich trzynastych urodzinach nastał okres, w którym kompletnie straciłem wolę do życia. Wszystko to było spowodowane przez jednego człowieka. Ten jeden człowiek umiejętnie zmarnował moje życie swoimi dziwnymi, wyuzdanymi pragnieniami. Często powtarzał, że chłopiec staje się chłopakiem, gdy kończy trzynaście lat. Tak jak się spodziewałem, tak wujek przekroczył między nami kolejną granicę, po moich trzynastych urodzinach…

Na dworcu okazało się, że skorzystanie z autokaru będzie tańsze, wygodniejsze i szybsze. Na pociąg musielibyśmy czekać co najmniej dwie godziny, a autokar do Gdańska odjeżdżał za piętnaście minut. Zrobiliśmy małe zakupy w sklepiku obok i zapakowaliśmy swoje graty do czarnoczerwonego, dwupiętrowego autokaru.  

Cena była dość atrakcyjna, a piętro bogate w wolne miejsca. Przecież nie mogliśmy siedzieć na dole, to było takie nudne! Zajęliśmy miejsca w przedostatnim rzędzie i zdjęliśmy z siebie kurtki. Autokar jak na zewnątrz, tak i wewnątrz urządzony był w czarnoczerwonych kolorach. Siedzenia obite były w skórę koloru czerwonego, a oparcia i dywan ciągnący się przez cały korytarz, był czarny. Do wnętrza wkradła się również biel, która pokrywała półkę na bagaże nad siedzeniami.  

     – Mógłbym tu zamieszkać. – Wyznał Kacper, rozciągając się w swoim fotelu.  

Niedługo po tym, ruszyliśmy w drogę. Chwilę pośmialiśmy się z polskich dróg i jakiś czas liczyliśmy dziury, na które trafialiśmy, aż w końcu Kacper odjechał swoją drogą, a dokładnie wprost w objęcia Morfeusza. Cholerny Morfeusz, śmie odbierać mi mojego… No właśnie, mojego kogo? I czy w ogóle mojego? Delikatnie pogłaskałem go po głowie. Uwielbiałem obserwować, jak śpi. Często robiłem to w poprawczaku, o którego istnieniu kompletnie zapomniałem. Autokar gładko jechał przed siebie, dziura koło dziury na drodze była już historią. Kacper mógł spokojnie spać. Jego twarz była odprężona. Wpatrując się w niego, zastanawiałem się, co takiego strzeliło jego matce do głowy, że wyrzuciła go z mieszkania. Tym bardziej wiedząc, że nie ma gdzie się udać? Wybrała jakiegoś gacha, zamiast własne dziecko. Są na tym świecie rzeczy, których nigdy nie pojmę, a jedną z nich było właśnie to.  

Lekko oparłem swoją głowę o jego ramię i zaciągnąłem się jego zapachem. Przymrużyłem oczy, obserwując szare niebo zza okien autokaru. Oprócz śniegu i niskich temperatur, w zimie nie trawiłem krótkich dni. Godzina szesnasta zero zero, a tu ciemno jak w dupie. Autokar wypełnił przyjemny półmrok, jedynie z przodu paliło się kilka lampek, gdzie pasażerowie zagłębieni byli w historiach z książek, które czytali. Ja byłem zagłębiony we swoją własną z Kacprem, w której wciąż przybywały nowe strony. Wyznałem sobie, że chciałbym, by ta historia nigdy nie miała swojego końca. Chciałem, by powstawały kolejne strony i rozdziały. Następnie kontynuacja i cokolwiek jeszcze jest po nich. Kontynuacja kontynuacji.

Wpatrując się w okno, poszukiwałem odpowiedzi na kilkanaście pytań naraz. Co dalej będzie ze mną i Kacprem? Czym nazwać naszą relację, czy jest to miłość, i jeśli tak, to jak się ona potoczy? Mamy jakąś wspólną przyszłość? Czuje to samo co ja? Czy jestem zdolny do kochania i trwania przy kimś? Co będzie po wyjściu z zakładu? Jak potoczy się sprawa mojej rodziny, firmy, Piotra? Jak będę postrzegany przez innych? Już widziałem te nagłówki gazet… "Syn gangstera", "Syn marnotrawny" albo "Syn srający we własne gniazdo". Z każdym pokonanym kilometrem, przybywało coraz więcej pytań. Na niektóre nie chciałem znać odpowiedzi. Uznałem, że lepiej będzie, jeśli zastosuje się do trybu życia Kacpra, i poczekam na przebieg wydarzeń. Margaret Thatcher uważała, że dziewięćdziesiąt procent naszych zmartwień dotyczy spraw, które nigdy się nie zdarzą. Kobieta miała rację. Nie wiem, czy wspominała coś o śnie, ale krótko po tych wszystkich przemyśleniach, zapadłem w głęboki i spokojny sen.  

Obudziło mnie lekkie, przyjemne głaskanie po głowie. Nie otworzyłem oczu od razu, chciałem by to dalej trwało. Nie wiedziałem, która jest godzina ani jak daleko jesteśmy od celu. To uczucie było dość ciekawe. Przy nim traciłem poczucie czasu i miejsca. Miałem piękny sen, który z każdą chwilą po obudzeniu, zaczął wymykać mi się z pamięci. Śniłem o nas. Byliśmy gdzieś daleko, w miejscu, w którym nigdy wcześniej nie byłem. Była to przeogromna polana, z ciemnozieloną trawą, po której biegaliśmy przed siebie. Dookoła towarzyszyły nam wysokie, różnorakie drzewa, a za nimi kryły się wysokie góry.  

     – Śpioch się w końcu obudził – szepnął w moją stronę.  
     – Długo spałem?  
     – To ty potrafisz długo spać? – Zdziwił się na żarty. – Jakieś dwie godzinki.  
     – Nie cierpię spać w dzień, potem nie mogę spać w nocy – powiedziałem, ostrożnie otwierając oczy.  
     – Kto powiedział, że będziesz spać. – Zaśmiał się.  
     – Masz jakieś plany na wieczór, o których nie wiem?  
     – Owszem. Zawsze mam jakiś plan!  

Przetarłem zaspane oczy i rozejrzałem się dookoła. W autokarze panował ten sam przyjemny mrok, co wcześniej, tyle tylko, że wszystkie lampki były zgaszone. Zza okna widać było mijające, rozmywające się światła wielkich lamp przy drogach i reflektory innych samochodów. Nie potrafiłem określić, gdzie byliśmy, ale jeśli spałem dwie godziny, to oznaczał to, że zostały jeszcze z dobre trzy godziny drogi. Wcale mi się nie śpieszyło. Uśmiech Kacpra, dobrze widoczny w półmroku sprawił, że mógłbym objechać cały świat tym autokarem, byle nigdy nie zniknął.  

     – Głodny? – spytałem.  
     – Troszku. Czekałem, aż się obudzisz.  

Niechętnie odkleiłem się od jego ramienia i podniosłem się z fotela, by zanurzyć rękę w powyżej zawieszonej półce na bagaże. Kacper zaśmiał się, że zamiast spojrzeć dokładnie, gdzie co leży, to obmacuję półkę. Nazwał mnie leniem. Obmacywanie się powiodło, bo w końcu natrafiłem na szeleszczącą reklamówkę. Usiadłem z powrotem na swoje miejsce i ochoczo spojrzałem na jej zawartość.  

     – Gdyby dawali statuetki za lenistwo, to pewnie wysłałbyś kogoś, żeby odebrali ją za ciebie!
     – Cicho! Spójrzmy co my tutaj mamy. – Zacząłem przebierać w siatce. – W dzisiejszym menu, do wyboru mamy dania takie jak; mokry, multiwitaminowy sok Kubuś, serek z czekoladowymi kawałeczkami, w sam raz na małego głoda, zestaw Happy Meal, który niestety już wystygł, banan, jabłuszko i to, co lubię najbardziej, czyli Snickers!  
     – Gdybyś musiał wybrać pomiędzy czekoladą, a orzeszkami, to co byś wybrał? – Nawiązał pytanie do Snickersa.  
     – Hmm. – Zagiął mnie swoim pytaniem, nie mogłem znaleźć odpowiedniej odpowiedzi. – To tak, jakby wybierać między tobą, a tobą… I to, i to jest najlepsze.  
     – Och. – Zawstydził się. – To może w takim razie inaczej sformułuję to pytanie… Wolałbyś mnie z czekoladą, czy z orzeszkami? – Zaśmiał się, oczekując na odpowiedź.  
     – A czy orzeszki będą na wierzchu? – Zastanawiałem się głośno, próbując nie wybuchnąć śmiechem i obudzić całego autokaru.  
     – Wiesz, większość mówi; pokaż kotku, co masz w środku. Ciebie jednak interesuje zewnątrz, ciekawe.  
     – Już wiem, co jest w środku – powiedziałem tajemniczo.  
     – Co takiego? Chętnie się dowiem.  
     – Mam nadzieję, że wyrobię się, aż dojedziemy na miejsce… Jest dobre serduszko. – Wskazałem palcem na lewą stronę jego mostka, i kontynuowałem: – Które mocno bije dla każdego, choć mam cichą nadzieję, że najgłośniej dla mnie. Jest przeogromne. To zadziwiające, że zdołało się zmieścić między drugim, a piątym żebrem prawdziwym.  
     – Cóż za znajomość położenia serca… Kontynuuj.  
     – Jest też mądra i rozsądna główką. – Skierowałem usta na jego czoło, choć przez chwile oboje szeroko się uśmiechnęliśmy, mając na myśli inną główkę, po czym kontynuowałem: – Tu jest centrum dowodzenia Kacpra. Odpowiada ono za niebywałą mądrość, rozważność i wrażliwość. Co więcej, to właśnie stąd wydobywają się jego wybitne i bezkonkurencyjne cechy charakteru… Troskliwość, błyskotliwość, pogoda ducha, wyrozumiałość, wierność, uczciwość, przyjacielskość, uczynność…  
     – Jeszcze chwilę i orzeszki same wyjdą. – Zaśmiał się. – Jeszcze chwila, a wpadnę w samo zachwyt.  
     – Wiesz… Masz do tego powody.  

Spojrzał na mnie po Kacprowemu, jak czasami sobie to tłumaczyłem. Wiernie i uczuciowo. Położył swoje dłonie na moich policzkach, delikatnie głaskając je kciukami. Zaglądał mi prosto w oczy, swoimi pięknymi, szarymi oczami i odczytywał moje myśli. Potrafił z nich wyczytać kiedy się smucę, martwię, stresuję, a kiedy też się cieszę, odprężam i niczym nie przejmuję. Przybliżył swoją głowę do mojej, przez co nasze nosy się ze sobą przywitały. Oparł swoje czoło o moje, a jego lekki, słodki oddech coraz bardziej mnie do niego zachęcał. Nasze usta się spotkały. Finezyjnie się musnęły, by po chwili zacząć się dokładnie ze sobą poznawać. Przez całe moje ciało przechodziły błogie prądy, które rozgrzewały moje ciało i pobudzały serce do szybszego i efektywniejszego bicia. Jeden pocałunek, a uruchamiał tyle procesów… Przerwał nam pewien dźwięk, a mianowicie dźwięk burczenia w brzuchach. Było to o tyle zabawne, bo zaburczał nam w tym samym momencie, przez co niemal zwróciliśmy na siebie uwagę. Komuś mogłoby się wydawać, że to nie było burczenie w brzuchu, a klakson rozpędzonej ciężarówki.  

     – Otwórz buzię. – Rozkazałem Kacprowi, wyjmując frytki z opakowania. – Leci samolot, leci, leci i… – Samolot z frytkami zamiast do buzi, "niechcący" wleciał mu do nosa.  
     – Jak zwykle pomyliłeś dziury. – Zaśmiał się, jednak nie wyjął frytek z nosa.  
     – Uroczo wyglądasz! Dawaj telefon, zrobimy pamiątkową fotkę!

Tak oto na zabawie jedzeniem i konkursem na największy podtekst, minęła nam droga z Warszawy do Gdańska. Dworzec w Gdańsku nie był aż tak wielki, jak ten w Warszawie, ale fakt, że byłem na nim pierwszy raz, znacznie komplikował mi poruszanie się po nim. Szukałem najbliższego stoiska z taksówkami, ale jak na złość nie mogłem go znaleźć. Pokręciliśmy się wspólnie po dworcu, wychodząc na chłodne powietrze. Centrum Gdańska wieczorem – bezcenne. Oświetlone budynki, tłum ludzi i huczący w tle dźwięk tramwaju. Odpuściliśmy sobie poszukiwanie taksówki i ruszyliśmy w stronę centrum, do którego zmierzało większość ludzi.  


Przechadzaliśmy się kamienistą drogą, która prowadziła pod bramę wyżynną. Babcia często opowiadała mi o Gdańsku, bo właśnie stąd pochodziła. Od kilku lat miała mnie zabrać, ale nigdy nie udało nam się ustalić daty podróży. Przypomniałem sobie, że powinienem ją odwiedzić. Jednak z drugiej strony nie wiedziałem, czy jeszcze chciała mnie widzieć. Jej ukochany wnuczek skończył w poprawczaku, w którym miał roczną odsiadkę. Nie pojawiła się w sądzie ani nie odezwała się po rozprawie. Niespodziewanie minęliśmy bramę i znaleźliśmy się w centrum niespełnionych, niemieckich marzeń. Od zawsze chcieli mieć Gdańsk tylko dla siebie. Niestety, należał do Polski i nie raz nasi rodacy dobitnie tego dowiedli. Szliśmy przed siebie, podziwiając gdańskie zabytki. Miasto wcale nie spało. Dookoła wciąż stały wystrojone, ogromne choinki, a budynki były świątecznie wystrojone. Doszliśmy do neptuna, by potem gwałtownie skręcić i znaleźć się nad Motławą. Widok był niesamowity, a co najlepsze, w oddali zauważyliśmy kilka taksówek. Uparłem się, że wsiądziemy do Mercedesa, a nie Opla i po drodze zapytałem taksówkarza:

     – Wie pan może, gdzie możemy znaleźć w miarę tani hotel, blisko centrum Sopotu?  

Taksówkarz od razu polecił nam hostel, znajdujący się dwieście sześćdziesiąt metrów od plaży. Samochód stanął przy ulicy Grunwaldzkiej 59, z którego wyjęliśmy nasz skromny bagaż i weszliśmy do środka, by się zameldować. Co prawda musieliśmy się zameldować na jego dowód, bo swój miałem otrzymać dopiero pod koniec stycznia, ale w końcu to ja mogłem zapłacić. Jednak karta bankowa czasem się na coś przydawała – pomyślałem, wspominając wcześniejsze dylematy z metra. Cena za pokój była całkiem niska. Recepcjonistka mówiła, że poza nami, tylko jeden pokój był zajęty. Zależało im na klientach, i bez problemu się zameldowaliśmy. Otrzymaliśmy malutki pokój, ale jak najbardziej sprzyjał naszym potrzebom i oczekiwaniom. Jego plusem był widok na piękny Sopot i klimat, jaki w nim panował. Ściany ubrane były w biel, a podłoga w drewniany parkiet, na którym po zdjęciu butów bezustannie się ślizgaliśmy. Przy drzwiach wejściowych stała mała, biała komoda i szafa tego samego koloru. Obok szafy stało wiklinowe krzesło, z białopomarańczową poduszką w paski z logiem hostelu. Przy drugiej ścianie stały dwa szare łóżka ze szczytem o tym samym kolorze, które rozdzielał czerwony stolik nocny z bogatą w zieleń rośliną na górze. Okna zasłaniała długa, biała firanka razem z białą zasłoną w fioletowe kwiatki.  

Panował tam lekki, domowy nastrój. Na komodzie stało małe, szare radyjko, które trzeba było podłączyć do prądu. Na jednej ze ścian wisiało małe lusterko, a kolejną zdjęcie zrobione gdzieś w Sopocie. Zostawiliśmy naszą małą walizkę przy drzwiach i dokonaliśmy małego przemeblowania. Czerwony stolik nocny powędrował pod jedną ze ścian, byśmy mogli złączyć dwa wąskie łóżka w jedność. Gdy tylko tego dokonaliśmy, zmęczeni opadliśmy na białą pościel, nie przejmując się, że ją pobrudzimy.  

Kacper odwrócił się na bok i podtrzymując głowę ręką, uśmiechnął się do mnie:  
     – Dobry wybór, panie Łukaszu.  
     – Och, niestety… Przyznaję się, to nie był mój wybór. Ten taksówkarz polecił mi to miejsce… – Udawałem skruszonego.  
     – Cóż za rozczarowanie… No nic, chyba będę musiał odnaleźć tego taksówkarza i mu podziękować. Nawet niezły był…  
     – Kacper!  
     – Żartuję! Niezły jesteś tylko ty!  
     – Ty też jesteś nienajgorszy, panie Kacprze.  
     – Myślisz, że tym jednym gościom zaszkodzi troszkę muzyczki w piątkowy wieczór?  
     – Byle cicho – szepnąłem.  
     – Nie lubię cicho. – Nasza gra na najlepszy podtekst dalej się toczyła.  

Zwlókł się z łóżka i podszedł do komody. Włożył wtyczkę od szarego radyjka do kontaktu i chwilę bawił się pokrętłami. Szum, muzyka, szum, muzyka. Znalazł to, co chciał i wrócił na łóżko. Tym razem znalazł sobie lepsze miejsce, a było nim moje ciało. Lekko się na mnie wdrapał i wspiął do moich ust. Łapczywie mnie pocałował, a ja przewróciłem go na plecy i przylgnąłem do jego ciała, by kontynuować pocałunek. Zaplótł swoje nogi wokół moich bioder, a ja po raz pierwszy nie poczułem obawy przed bliskością z drugim człowiekiem. Wcześniej miałem z tym niemały problem. Bałem się, że ktoś będzie starał się mnie wykorzystać, skrzywdzić i upokorzyć. Koszmar z wujkiem Mirkiem zakończył się… To musiało oznaczać, że mam szansę na normalne życie. Musiałem tą szansę tylko chwycić, i już nigdy jej nie wypuścić.  

Radio na chwilę przestało grać, a po chwili wydobył się z niego męski, aksamitny głos. Nieznajomy informował, że mamy godzinę wpół do dwudziestej trzeciej, a po reklamach na antenie zabrzmią największe hity grupy Touch and Go. Byliśmy zbyt zajęci sobą, by się tym przejmować. Czułem, że temperatura między nami wzrosła o kilkadziesiąt stopni. Żaden z nas nie zamierzał jej ugasić.

     – Dasz mi chwilę? – spytałem między pocałunkami.  
     – Tobie dam wszystko, co będziesz chciał – wyznał nieśmiało.  

Pociągając za srebrną klamkę od białych drzwi miałem nadzieję, że to właśnie te prowadzą do łazienki. Światło zapaliło się z momentem otworzenia drzwi, rozjaśniając pomieszczenie. Skromna umywalka, z niemałym lustrem nad sobą, a po obu stronach przymocowane były dwie, białe szafeczki. Ciekawy, co może się w nich kryć, otworzyłem je. Dwa plastikowe kubeczki, jakieś mydło, oliwka i papier toaletowy, zaś druga szafka świeciła pustością. Spojrzałem na swoją twarz w lustrze. Byłem szczęśliwy. Oczy niemal świeciły mi z podekscytowania, a kąciki ust nie chciały opaść w dół. Przemyłem swoją twarz zimną wodą, by kolejno wytrzeć ją w jeden z dwóch białych ręczników. Strasznie dużo tu białego – stwierdziłem i opuściłem łazienkę.  

Kacper stał przy oknie, lekko zafascynowany widokiem zza okna. Odwrócił się po chwili i spojrzał na mnie w sposób, w jaki jeszcze nigdy nie patrzył. Nie do końca wiem, co to było. Pragnienie? To słowo, chyba najlepiej określi tamto spojrzenie. Założyłbym się, że tak samo na niego spojrzałem. Chwila, a już staliśmy przy sobie. Bez zastanowienia zdjąłem z niego szarą bluzę z kapturem, a następnie białą koszulkę, odrzucając ją na wiklinowe krzesło, zakrywając tą ohydną poduszkę. Poszedł w moje ślady. Lekko przejechałem opuszkami palców wzdłuż jego klatki piersiowej, by zatrzymać się na guziku od jego czarnych spodni. Soczyście go całowałem, gdy po omacku rozpinałem guzik. Przerwał pocałunek, by mnie wyręczyć. Stał przede mną całkiem nagi. Obserwowałem, jak jego dłonie zmierzają do moich spodni. Miałem wrażenie, jakbym oglądał tą scenę w zwolnionym tempie. Zaczynało mi być bardzo przyjemnie, a był to dopiero początek.  

Nasze ciała splotły się ze sobą w uścisku, a usta rozpalały siebie nawzajem. Coraz pewniej błądził swoimi dłońmi po moich plecach, a ja beztrosko oplotłem swoje dłonie wokół jego szyi i delikatnie ją pieściłem. Dociskał swoje ciało do mojego, za co byłem mu bardzo wdzięczny. Nie chciałem, by ciepło, które od niego biło, choć na chwilę mnie opuściło. Lekko zaczęliśmy się kołysać, co doprowadziło nas do ściany. Oparłem go o nią, co sprawiło, że zgasło światło. Cicho się zaśmialiśmy, bo natrafiliśmy na włącznik światła i kontynuowaliśmy naszą małą rundkę po pokoju hotelowym. Przejechałem dłońmi po jego dużych barkach, by zboczyć na ramiona. Delikatnie wymasowałem jego mięśnie i zjechałem ustami na jego sutki. Poczułem jego dłoń na swoim muszkieterze, którego lekko rozpieszczał. Przez moje ciało przeszły kolejne, przyjemne prądy. Popchnąłem go w stronę łóżka i po raz pierwszy doświadczyłem, jak przyjemny może być seks.  

Przyglądałem się sufitowi, jakbym oczekiwał, że zaraz zmieni kolor, czy choćby rozpadnie się na milion kawałeczków. Leżałem całkowicie nagi, z całkowicie nagim Kacprem, który zasnął w moich objęciach. Lekko wplątywałem swoje palce w jego włosy, korzystając z tego, że uroczo drzemał na moim mostku. To z nim przeżyłem swój prawdziwy, pierwszy raz. Nasze ciała złączyły się w jedność, czego oboje chcieliśmy. Nikt nie dominował, nikt nikogo nie zmuszał ani nikt nie obawiał się czyjegoś wzroku. Co więcej, cały czas na siebie patrzyliśmy. To z Kacprem przeżyłem swój pierwszy raz. Przez wujka byłem tylko wykorzystywany, i tej myśli chciałem się trzymać. Mój pierwszy cichutko pochrapywał, z uniesionymi kącikami ust. Szare łóżko okazało się naszą bezludną wyspą, na której pozbawił mnie wszelkich lęków, strachów i barier wstydu. Bezludna wyspa była również bardzo wygodna, co sprawiło, że moje powieki stawiały się coraz cięższe.  

Rygor poprawczaka obowiązywał również poza nim, bo dosyć wcześnie wstaliśmy. Wzięliśmy szybki prysznic i zeszliśmy na dół na śniadanie, które wliczone było w cenę pokoju. Kusząco pachnąca jajecznica z pomidorem i szczypiorkiem, cieplutka bułeczka z masłem i szynką, a do tego wszystkiego stawiająca na nogi, przepyszna kawa.  

     – Żyć, nie umierać – powiedział Kacper.  
     – Z pełną buzią się nie mówi!  
     – A co właśnie robisz?  
     – Jem z pełną buzią…  
     – Jakie plany na dziś?

Po śniadaniu zarzuciliśmy na siebie ciepłe kurtki i wyruszyliśmy w spacer po pięknym Sopocie. Nasz wybór padł na Ulicę Bohaterów Monte Cassiono, tak zwany Monciak. Ulica ta, nazywana jest sercem Sopotu, które biło przez całą dobę. Znajdowało się na niej wszystko, czego dusza pragnęła. Kolorowe budyneczki, pootwierane sklepy i restauracje. Przeogromny kościół, który wynurzał się zza ulicy i krzywy domek, jako największa atrakcja turystyczna. Sopot miał swój klimat, nieważne czy w lato, czy w zimę, on i tak tam panował. Przyglądałem się każdemu budynkowi, próbując jak najlepiej go zapamiętać. Nie odpuściliśmy sobie Domu Zdrojowego, ale to na molo ciągnęło nas najbardziej. Szykowaliśmy je na sam koniec, traktując je, jak wisienkę na przepysznym torcie.  

Wstąpiliśmy do małej knajpki, która w swoim menu oferowała najlepszą zapiekankę na świecie. Nie ma co, kusząca nazwa dania. Na drugim końcu knajpki zebrała się mała gromadka ludzi. Zaciekawieni sprawdziliśmy, co takiego się tam odbywało. Jakiś mężczyzna sprzedawał losy, a za jego plecami stała gablotka z nagrodami. Spojrzałem na tabliczkę informacyjną. Kupowało się los za dziesięć złotych, a potem samemu wylosowywało się numerek z ogromnej kuli. Gdy natrafiało się na numerek od jeden do pięćset, wygrywało się pocztówkę. Od pięćset jeden do tysiąca zgarniało się szklaną kulę z krzywym domkiem w środku. Od tysiąc jeden do dwóch tysięcy zgarniało się misia. Od dwóch tysięcy jeden do trzech tysięcy kosz słodyczy, a od trzech tysięcy jeden do trzech tysięcy dwa wygrywało się luksusowy aparat fotograficzny. Dobry trik – pomyślałem.  

     – Spróbujmy szczęścia – powiedział Kacper, wyjmując z kieszeni banknot dziesięciozłotowy.  

Kacper podał banknot facetowi, a następnie zanurzył rękę w kuli z numerkami. Trochę pomerdał, chwilę poprzewracał, aż znalazł odpowiedni numerek. Uśmiechnął się do mnie, po czym rozwinął go tak, bym i ja widział. Wylosował numer 1368. Wybrał białego, uroczego misia, by po chwili dać mi go w prezencie. Serdecznie podziękowałem, po czym wróciliśmy do stolika, w oczekiwaniu na tą najlepszą zapiekankę na świecie.  

     – Mogę o coś spytać? Bo wcześniej nie wpadłem nawet, żeby o to zapytać. – Zaczął Kacper tajemniczo.  
     – Pewnie, że możesz.
     – Ale jak nie chcesz, to nie odpowiadaj. Nawet nie wiem, po co mi ta wiedza... Po prostu jestem ciekawy. Ilu miałeś przede mną? W sensie, hmm, łóżkowym?  
     – Nikogo – odpowiedziałem szybko.  
     – Skoro tak twierdzisz. – Posmutniał na chwilę. – Jeśli ciekawi cię, czy ja coś, to owszem. Byłem przez jakiś czas z jedną dziewczyną. Obcowałem też oralnie z jednym typkiem, ale nie martw się, to nic poważnego i nic, do czego chcę wracać... Pytam, bo wiesz… Nie było żadnego oporu, gdy wiesz… Dobra, koniec! Tylko się wygłupię.  
     – Był ktoś, ale wbrew mojej woli.  
     – Rozumiem…  

Chwilę pomilczeliśmy, aż na stół zawitała zapiekanka. Najlepszą na świecie bym jej nie nazwał, ale na pewno trzymała się w czołówce tych, których wcześniej smakowałem. Kacper patrzył na mnie z większą troską, niż zazwyczaj, co chwile próbując mnie rozśmieszyć. Miałem wrażenie, że moje wyznanie nie było to dla niego zaskoczeniem. Przeczuwał, że coś takiego mogło mnie spotkać. Czy było to aż tak po mnie widać? Możliwe, że poznał mnie już na tyle, by to wiedzieć. Nie byłem jeszcze gotów, by powiedzieć mu o wszystkim. Zjedliśmy i wyruszyliśmy w stronę naszej wisienki na torcie.  

Sopockie molo jest najdłuższym drewnianym molem w Europie – jego długość wyliczana jest na pół kilometra. Mimo że Monciak nazywany był sercem Sopotu, moim zdaniem to molo robiło największą furorę. Z jednej strony to nic takiego, bo zwykły, drewniany pomost, a z drugiej strony tak magiczny i urokliwy. Temperatura tej zimy nie była zbyt niska, co sprawiło, że morze nie zamarzło. Woda wolno obijała się o pomost, a ludzie chętnie rozsiadali się na zimnych ławkach, by nawdychać się jodu.  

Kacper oparł swoje dłonie o drewniane poręcze, patrząc wprost przed siebie na morze. Oplotłem ręce wokół jego brzucha i oparłem swoją brodę o jego bark. Próbowałem dostrzec to, w co tak się wpatrywał.  
     – Życie jest jak fala morska. Utrzymasz się na grzbiecie, wyrzuci cię na bezpieczny brzeg; nie utrzymasz się, poniesie cię coraz dalej od brzegu* – powiedział.  
     – Hm?  
     – Przypomniał mi się taki jeden cytat…  
     – O czym myślisz?  
     – Tobie, sobie, nas. Tak bardzo nie chcę tam wracać… Chciałbym zostać tutaj, tylko z tobą. To nie Sopot mi się tak podoba, to beztroskie przebywanie z tobą. Bez żadnego ukrywania się, przejmowania, co by ktoś powiedział w zakładzie, a co lepsze; tu jesteśmy wolni. Możemy robić, co chcemy, kiedy chcemy. Jesteśmy niczym to morze. Nie lata za nami Banaś z mopem, nikt nie próbuje nam wmówić, że zrobiliśmy coś złego, a teraz czas na resocjalizację… Chyba rozumiesz, o co mi chodzi?  
     – Rozumiem – powiedziałem po chwili. – Pomyśl o tym z innej strony. Już nie tak długo ci zostało. Na pewno mniej, niż mi. Pół roku, tak?  
     – Za dobre sprawowanie mają mnie wypuścić za cztery miesiące. I widzisz… Ja wyjdę, a tobie zostanie jeszcze pół roku odsiadki… Jak ja bez ciebie wytrzymam tak długo, co?  
     – Może mnie też wypuszczą szybciej za dobre sprawowanie. W końcu nie stwarzam żadnych problemów. Zresztą, Kacper… Będziemy się tym martwić za te cztery, czy tam sześć miesięcy.  
     – Co z tego, że wyjdę… Nie będę miał się gdzie podziać, co ze sobą zrobić. Pamiętaj, że jestem bezdomny.  
     – Wymyślimy coś. Zawsze da się coś wymyślić. Razem jesteśmy silniejsi, pamiętaj o tym. Razem możemy w zasadzie wszystko; zwojować cały świat, a przynajmniej ten malutki Sopot. Możemy zwalczyć przynajmniej ułamek niesprawiedliwości na tym świecie, zmienić swoje przeznaczenie. Wyjdziemy stamtąd i wyruszymy w kolejną wycieczkę, choćby na koniec świata. Ustatkujemy się, znajdziemy pracę, mieszkanie, samochód i co tam będzie trzeba … Najważniejsze, że będziemy mieć siebie. Nie zamierzam cię zostawić, gdy opuścisz poprawczak. Będę czekał na swoje wyjście, i wierzę, że ty też. Po prostu bądź taki, jak zawsze i nie kalkuluj. Damy radę!  
     – Damy.  

Po policzkach spłynęły mi kropelki łez, których nie zamierzałem wytrzeć. Zaciągnąłem się jego zapachem i jodem, który wypełniał całe powietrze dookoła. Spoglądałem przed siebie, kompletnie o niczym nie myśląc. Niebieskozielony kolor morza, jego przyjemny szum i niezbyt chłodny wiatr uspokoił nas obu. Miał racje. Byliśmy tu wolni, tak samo jak morze przed nami. Beztrosko spędzaliśmy ze sobą czas, nie przejmując się otoczeniem. Żyliśmy swoim życiem, swoim rytmem i szliśmy własną drogą. Nikt się w nas nie wtrącał, nikt nam nic nie rozkazywał. Byliśmy jak to morze, które nikogo nie musiało słuchać. Byliśmy skupieni tylko na sobie, na nikim więcej. Mój sen jednak się spełnił, choć nie całkowicie. Polaną okazał się Sopot, po którym wolno sobie biegaliśmy. Drzewa zastąpiło morze, a góry morski jod. Mimowolnie, z oddali zauważyliśmy przeogromny statek. Uświadomiłem sobie, że jeszcze nigdy nie płynąłem żadnym statkiem, promem, jachtem czy łódką. Jedyne, czym pływałem po wodzie, był kajak na Mazurach. Szepnąłem Kacprowi na ucho, że kolejna nasza wycieczka odbędzie się przeogromnym statkiem, którym dopłyniemy na sam koniec świata. Odnajdziemy prawdziwą, bezludną wyspę. Kiwnął głową, dając znak, że nie ma nic przeciwko. Jeszcze mocniej się w niego wtuliłem, wpadając na to, że przy następnej wycieczce, to ja będę mógł ustalić jej cel.  


*Gustaw Herling-Grudziński – "Inny świat, Część 1: Zmartwychwstanie".  
Dziś bardziej miłośnie, niż kryminalnie, ale co tam.

Jabber

opublikował opowiadanie w kategorii kryminał, użył 7269 słów i 41416 znaków.

18 komentarzy

 
  • zinn

    zajebiste

    18 wrz 2016

  • Vincent

    Ale to było super ^^
    Liczę, że jeszcze coś kiedyś napiszesz! *0*

    4 paź 2015

  • Ktosiu:]

    Świetnie piszesz, umiesz tak dobrze opisywać każdy szczegół, że kiedy to czytam czuję jakbym tam był. Zastanawiam się czy będziesz dalej pisał. Pozdrawiam, Ktosiu :].

    31 maj 2015

  • Ana

    Świetnie piszesz. Bardzo emocjonalnie. Nigdy bym nie pomyślała, że zachwycę się tego typu opowiadaniami. Ot jeszcze jedna niespodzianka. Życzę weny;) Tobie i sobie:) Nam:)

    16 mar 2015

  • Linda

    kiedy  będzie kolejna część  ?? pośpiesz się :P

    5 sie 2014

  • Janke94

    Witam! Fajnie się to czyta, czekam na więcej. :blackeye:

    26 lip 2014

  • Serek

    Fajnie się składa bo akurat mam mieszkanie w Gdańsku po ojcu przy Grunwaldzkiej ale 1 ulicę dalej od tego hotelu, w którym spali ;) Czekam na kolejne opowaidania.

    23 lip 2014

  • Coori

    Oby wena przyszła jak najszybciej :)) Uwielbiam czytać Twoje opowiadania :)

    13 lip 2014

  • Jabber

    Czekam na przypływ weny :smile:

    13 lip 2014

  • Diell

    @Jabber Nadal? :sad:

    28 wrz 2015

  • Coori

    Szkoda, że tyle nam karzesz czekać na kolejną część ;(

    13 lip 2014

  • Yuuchirokun

    Kiedy następna cześć ? ;c czekamy

    22 cze 2014

  • Mukk

    Aw, jakie to urocze! >w<
    Dawno mnie tak opowiadanie nie wyciągnęło. Chcę jak najszybciej następną część tej wspaniałości *o*

    24 maj 2014

  • MrKlaus

    Ponownie wracam do czytania tego opowiadania i muszę przyznać, że z każdą częścią staje się ono coraz lepsze (A przynajmniej w moim mniemaniu) Nie wiem, kiedy pojawi się kolejna część, ale na pewno przeczytam ją jak najszybciej to będzie możliwe!

    18 maj 2014

  • Mattunel

    Jabber umor [*]

    12 maj 2014

  • nienormalna

    Jestem zachwycona :) opowiadanie jak zawsze wysmienite oraz niebywale urocze ^^ szkoda tylko ze nie opisalas calej sytuacji lozkowej :c ale i tak bylo genialnie

    10 maj 2014

  • Kubolo

    Brrr, zaczytałem się. :faja: Taka miła lektura na koniec szkolnego tygodnia. Były tam jakieś powtórzenia i coś jeszcze, ale zbytnio nie zwracałem na to uwagi. Nic tylko czekać na kolejną część. A odrobina cukru w opowiadaniu jeszcze nikomu nie zaszkodziła. :jupi:

    9 maj 2014

  • Jabber

    Jako wygraną możesz potraktować to, że obejrzę dziś Sherlocka :rolleyes: Nie ma nic ciekawego w telewizji, jak zawsze :mad:

    9 maj 2014

  • Ciafu

    Ha! Pierwsza xD Jak zwykle wspaniałe, nic dodać, nic ująć ^^ Miałam jakieś przeczucie, że dziś dodasz coś:D Dlatego siedziałam na LOLu i się nudziłam *-*

    9 maj 2014