Dwa procent

Dwa procentStyczniowy mróz szczypał w twarz, gdy ostrożnie człapał po oblodzonych chodnikach swojej mieściny położonej w regionie z jedną z najwyższych stóp bezrobocia w kraju. Na szczęście niemal nie było wiatru, który o tej porze roku jest przecież wyjątkowo nieprzyjemny.  

Miał dosyć.  
Dosyć takiego trybu życia.  

Odkąd skończył swą edukację, podobnie jak w przypadku Ferdka Kiepskiego, "w tym kraju nie było pracy dla ludzi z jego wykształceniem". Zostawało dorywcze zatrudnienie u tzw. "Januszy biznesu", z czego zarobek nie pozwalał na związanie końca z końcem, nie mówiąc już o tym, by nie tylko realizować swoje własne plany, których tyle przecież miał, ale choćby na to, żeby cokolwiek z tego życia mieć ponad ciuch z secondhandu raz na jakiś czas. Dobrze, że chociaż miał dach nad głową kątem u rodziców... Ale ile tak można? Nie kradł, nie był obibokiem, nie szlajał się, nie brakowało mu przysłowiowego oleju w głowie, ale przez to jak wyglądało jego życie i możliwości, czuł się jak nieudacznik, jak ktoś gorszy od reszty, choć ta reszta w większości była w podobnej, bądź niewiele lepszej, sytuacji. A o tym, żeby założyć rodzinę, choć pora ku temu była najwyższa, nawet nie było co myśleć. Nie był w stanie przecież zapewnić życia na minimalnym poziomie samemu sobie, a co dopiero własnej rodzinie. Zaś perspektywa beztroskiego stworzenia patologii na garnuszku MOPS-u, nie tylko nie była alternatywą, ale myśl o niej wręcz go obrzydzała.  

Można było wyjechać za granicę do pracy. Co prawda wejście kraju do Unii było równie bliskie jak rok temu, dwa lata temu, pięć lat temu..., ale od pamiętnej zmiany ustroju było łatwiej załapać jakąś robotę w "krajach dwunastki", najczęściej nadal na czarno, no ale zawsze. Tylko jakoś trudno było mu wyjechać. Nie dość, że organicznie nie lubił życia na walizkach, to jakoś nie był w stanie sobie wyobrazić mieszkania gdzie indziej, na obcej ziemi. Nawet tymczasowo. Choć – z braku innych możliwości – było to jakieś rozwiązanie. Może gdyby najpierw pojechał gdzieś na Zachód na jakąś wycieczkę lub dwie, to byłoby mu łatwiej się przełamać z tą niechęcią opuszczania rodzimych kątów. Tylko, że na wakacje, nawet w Polsce, nie było go nigdy stać. Koło się zamykało. Przynajmniej z własnych psychicznych ograniczeń, których do tej pory nie mógł przełamać.

I tak żył, a raczej wegetował, już dobre pięć lat. Nie... Nie pięć...  Już niemal siedem, które zleciały nie wiadomo kiedy, ani się obejrzał. Taka wegetacja bardzo szybko zaczęła go ograniczać do wyjścia do pracy (o ile praca się trafiła), powrotu z niej, i przesiedzenia reszty dnia bezczynnie w domu, bo nie było dokąd, po co, ani z kim gdziekolwiek wyjść. Tym samym grono znajomych, i tak solidnie przetrzebione tym, że po skończeniu szkoły, ludzie się rozjechali po świecie, uciekając z prowincji, i byli zajęci własnym życiem i sprawami, zaczęło się równie szybko zwężać. Aż nie został właściwie nikt, oprócz sąsiadów – i tak w większości nielubianych – mijanych od czasu do czasu na schodach blokowiska, w którym mieszkał, na jedynym osiedlu w mieście. Drugie miało powstać, ale do upadku PRL-u, a wraz z nim wszystkich dziesięciu dużych zakładów przemysłowych naraz, powstały tylko dwie ulice nowego osiedla planowanego na 150 hektarach, a powiatowe miasto zaczęło się gwałtownie wyludniać. Dwie ulice i nowa elektrociepłownia... Całe szczęście, że jakimś cudem budowę zaczęto od elektrociepłowni, bo stara ciepłownia wysiadła jakiś rok później na skutek pożaru, i pół miasta zostałoby bez ogrzewania (na budowę nowej miasto oczywiście nie miało ani grosza, zresztą musiałoby to przecież potrwać), a termometry w zimie potrafiły przecież pokazać 30 stopni mrozu, co w nieogrzewanych żelazo-betonowych blokach z nieszczelnymi drewnianymi oknami nie należało do przyjemności. Gdyby nie ta ciepłownia, życie przypominałoby zimy w podobnych blokach w Phenianie. PRL zrujnował kraj, ale nowi jego władcy nie byli lepsi. Na pół z głupoty i krótkowzrocznej chciwości a na pół pod kierunkiem swoich nowych zachodnich panów, którzy zastąpili im tych z Moskwy, puścili gospodarkę w skarpetkach, skazując 90% narodu na wegetację spędzoną na klepaniu biedy, zanim cokolwiek tutaj zaczęło się na nowo odradzać, mając regularnie rzucane kłody pod nogi. Zmarnowana szansa, i zmarnowane dwa pokolenia... A kolejnym też nie będzie łatwo.

Przejeżdżający samochód ochlapał go, gdy stanął przy pasach przejścia dla pieszych - dziurawe drogi to jeszcze najmniejszy problem. Brak przemysłu i związane z nim bezrobocie zdewastowały rynek wewnętrzny. Mogłeś mieć pieniądze na to, żeby postawić nową fabrykę, ale komu sprzedać wyprodukowany towar, jak ludzie mają kłopot by mieć na tyle, by było co do gara włożyć? Pchniesz na eksport? A dokąd? Do krajów EWG, które choć przejęły większość rynku towarów i usług w Polsce swój chroniły nie tylko za cłami i limitami kontyngentu, ale też celowo śrubowały własne przepisy, żeby na wschodzie Europy nie wyrosła im konkurencja? Na wschód, gdzie po upadku bloku komunistycznego i samego ZSRR bieda była jeszcze większa, a równie duża jak bieda stawała się mafia i oligarchia? Na odbudowanie gospodarki potrzeba będzie dekad mozolnego trudu całego pokolenia albo i trzech. Na odrobienie strat wynikłych ze zniszczenia społeczeństwa, jego mentalności, potrzeba jeszcze kilkukrotnie dłuższego czasu... I nie ma tu drogi na skróty. Do tego po drodze może się jeszcze wiele – także złego – wydarzyć. Był przegrany jak całe jego pokolenie – coraz częściej nazywane Pokoleniem X – na którego końcówkę się załapał. I nic nie mógł na to poradzić...

A może jednak? Z nastaniem nowego wieku, pod betonowe strzechy zaczęła powoli zaglądać nowoczesna technologia – internet. Dzięki kawiarence internetowej mógł trochę tego liznąć, choć od wyjątkowego święta, bo płacenie 5 zł za godzinę było zbyt drogą fanaberią. Dlatego "zainwestował" w dyskietki i czyste płyty kompaktowe, na których zapisywał zawartość stron internetowych czytanych później z ekranu własnego, leciwego PC-ta dopiero po przyjściu z tym do domu. Z trudnościami, ale internet jednak się rozpowszechniał i choć stanowiło to poważny wydatek w budżetach ludzi takich jak on, zaczynał być dostępny w domach za – nadal dość znaczny – abonament. To właśnie pozwoliło go skierować na, jak sądził i miał nadzieję, właściwe rozwiązanie i tory.  

Ale gdy pierwszy raz przyszło mu to do głowy, zawahał się i po przemyśleniu stchórzył. Wegetujący, zwłaszcza przez długi czas, nie jest skłonny do jakiejkolwiek inicjatywy. A tym bardziej do ponoszenia jakiegokolwiek ryzyka. Gnuśnieje w tej swojej wegetacji i apatii, i mimo wszystko boi się, że straci także to, co jeszcze ma. Musi stanąć dosłownie pod ścianą, żeby mu było już na tyle wszystko jedno, by zdecydował się coś zrobić. A i tak większość stająca w takiej sytuacji, jest już tak zdemoralizowana i psychicznie bezradna, że nie potrafi nawet myśleć kategoriami, które pozwoliłyby na znalezienie wyjścia z kłopotów i poniesienie ryzyka, i wtedy się stacza jeszcze bardziej.  

Zdarzają się jednak na tyle uparte wyjątki, że próbują coś zdziałać.  

I najczęściej dostają po głowie.

Oprócz przyszpilenia do muru, potrzeba jest jeszcze impulsu. Zdarzenia, które wyrwie człowieka z tej apatii i, w swych konsekwencjach, zmusi go do działania. Pół roku musiał jeszcze czekać na ten impuls. I on się w końcu zdarzył, gdy "Janusz biznesu", u którego aktualnie dorywczo tyrał, znosząc cierpliwie "joby" pod swoim adresem, "urządził" wszystkim nadchodzące święta, wręczając wypowiedzenie z dniem 31 stycznia. Wesołych świąt i szczęśliwego Nowego Roku...

I tak w ponure święta, posiane wczesnym latem ziarno pomysłu zaczęło wreszcie kiełkować... Dwa procent... Dość wegetacji na łasce "Januszy"... Dwa procent... Tylko dwa procent... Tylko dwa procent, raz dziennie...

Przez lata skromnego życia, udało się jakoś odłożyć trzy tysiące. Dwa do tego dołożył, pożyczając od rodziców. Razem było pięć. Powiedzieć, że to skromnie, to duże niedopowiedzenie. Kilka tysięcy zł oszczędności zgromadzonych przez szereg lat oszczędzania na czym się dało...

Jeśli jednak zarobi 2 procent dziennie od tej sumy pieniędzy, to do kieszeni wpadnie stówka. Dwadzieścia dwa dni robocze w miesiącu dawałyby zysk równy niemal trzem jego ostatnim wypłatom. A jeśli liczyć, że te zarobione dziennie sto złotych także może przynieść kolejne 2% następnego dnia, to miesięczna kwota zysku sięgnie 2730 zł – niemal tyle, ile udało mu się odłożyć od czasu, gdy zaczął lata temu pracować.  

Dwa procent dziennie przez dwadzieścia dwa dni w miesiącu... W zaokrągleniu, 55% miesięcznie! Potęga procentu składanego...

I co więcej. Może przecież sobie nadal skromnie żyć przez jakiś czas – ale już żyć, a nie wegetować! – za część zarobionej kwoty a całą resztę, wraz z podstawowym kapitałem, przeznaczyć znów na zarobek 2 procent dziennie... Jeśli weźmie dla siebie te 730 zł na wydatki, to kolejny miesiąc zaczyna nie z kwotą pięciu a siedmiu tysięcy zł. Dwa procent z tego? 140 zł. Całe cztery dychy dziennie więcej niż na starcie miesiąc wcześniej. Na takie pieniądze musiał zasuwać bite osiem godzin na akord znosząc humory "Janusza"... O ile praca dla niego w ogóle była.

Całe cztery dychy... Przez pierwszy dzień. Bo drugiego już 142,8 zł. Trzeciego 145,65... Ten drugi miesiąc przyniesie nie dwa tysiące siedemset, a trzy tysiące osiemset pięćdziesiąt złotych... Jak policzył, zabierając z tego co miesiąc osiemset zł, a resztę zostawiając do dalszego zarabiania, w takim tempie w ciągu roku zarobiłby 685 tysięcy złotych. Sześćset osiemdziesiąt pięć tysięcy! Niewyobrażalne pieniądze dla kogoś, kto miał kłopot raz w miesiącu wysupłać parę zł na pizzę... Dwa procent... Nie tylko mógłby się ustawić na całe życie, ale ile rzeczy oprócz tego mógłby jeszcze zrobić! Rzeczy, które były wręcz niewiarygodne nie tylko dla większości wegetujących podobnie jak on mieszkańców miasta i wszystkich innych miejscowości w tym kraju (i poza nim), a które były w zasięgu ręki...

Doczłapał wreszcie do celu swojej wędrówki. Przystanął i zadarł głowę, patrząc na potężny budynek o szarej elewacji, odcinający się na tle ołowianego nieba. Będzie zarabiał te dwa procent dziennie i internet mu w tym pomoże.  

Bez dalszego wahania wszedł po kilku kamiennych schodach, otworzył drzwi tej świątyni kapitalizmu i podszedł do okienka.  

– Dzień dobry – powiedział. – Chciałem założyć rachunek maklerski...


__________
"Ekonomia (...). Jest to filozofia ludzkiego życia i ludzkiej aktywności, odnosi się ona do każdego i do wszystkiego." – Ludwig von Mises, "Ludzkie działanie: Traktat o ekonomii"  

"Żaden naród nie został nigdy zrujnowany przez handel." – Benjamin Franklin

MEM

opublikowała opowiadanie w kategorii obyczajowe i inne, użyła 2013 słów i 11494 znaków. Tagi: #ekonomia #giełda

1 komentarz

 
  • agnes1709

    Świetne  :cheers:

    23 lut 2020

  • MEM

    @agnes1709 Dziękować. :)

    23 lut 2020