Martwa sfera cz. II

Martwa sfera cz. IIBłyskawica z grzmotem przecięła szare niebo, deszcz zaś uderzył swym lodowatym biczem w kark Vermonda. Poczuł nieprzyjemny chłód, lecz ani drgnął. Stał czujnie, nasłuchując; nie mógł sobie pozwolić na pomyłkę.
     Będziesz miał tylko jedną okazję, rzekł zeszłego wieczora Anioł Śmierci, jeżeli spaprzesz sprawę, drugiej szansy nie dostaniesz.
     - Nie, nie dostanę – przyznał w duchu Vermond. - Dzisiaj otworzę bramę do piekieł. Muszę.
     Księżycowe Ostrza szczęknęły złowieszczo, budząc się ze snu z pochew. Krople deszczu spłynęły po klingach, odbijając refleksję pochodni zza okna katedry. Vermon odkleił z czoła mokre śnieżnobiałe włosy i splunął do kałuży.
     - Jestem jego narzędziem – wymamrotał. - Teraz jestem jego wolą.
     Wtedy właśnie pojawił się zakapturzony opętaniec z dłońmi schowanymi w rękawach. Niczego nie świadom, kierował się do katedry. Klucze na pierścieniu grzechotały, ocierając się o siebie.
     Na to właśnie czekał Vermond.
     Wyszedł z cienia. Szybkim krokiem zbliżył się do opętańca i zamłynkował mieczami. Kiedy cel odwrócił głowę w stronę Vermonda, było już za późno – Księżycowe Ostrza świsnęły i przeszyły jego gardło jak masło. Opętaniec zacharczał i upadł, ale Vermond chwycił go za rękę. Przejął klucze, po czym pozwolił ciału bezwładnie runąć w kałużę.
     Przełożył jedno ostrze do drugiej ręki i zdobytymi kluczami otworzył ciężkie drzwi do katedry.
     W środku tlił się ogień z pochodni osadzonych w ścianach. Cienie tańczyły na kolumnach i marmurowej podłodze. Ławki leżały roztrzaskane, spowite w gęstych pajęczynach.
     Przed ołtarzem leżało ciało. Vermond zbliżył się i przyklęknął na jedno kolano. Przewrócił truchło na plecy i przyjrzał się twarzy.
     Rozdziawił w zdziwieniu usta.
     To był człowiek.
     A ludzie wyginęli trzysta lat temu.
     Usłyszał nieprzyjemny wydech za plecami. Odwrócił się i spojrzał w rubinowe ślepia piekielnej bestii. Z ostrych jak brzytwa kłów sączyła się gęsta ślina. Rogi przypominały koźle, zaś atramentowa skóra przyprawiała o ciarki.
     Stwór otworzył gębę i zawył donośnie, przeraźliwie.
     Wyprostowany demon liczył dobre siedem sążni wysokości, co zaniepokoiło Vermonda.
     - Dobra, poczwaro, pokaż na co cię stać – wycedził przez zęby Vermond. Jeżeli miał zbadać ciało człowieka, musiał pierwej zabić bestię.
     Zamłynkował ostrzami, ściągnął brwi. Czekał. Milczał. Nasłuchiwał.
     Rozległ się paskudny grzmot.
     I wtedy stwór zaatakował.
     Lecz nie dane było bestii zmierzyć się z Vermondem.
     Ze wszystkich stron rozległ się świst. Setka strzał przeszyła poczwarę. Smolista krew demona trysła w powietrze. Kolejne wycie niemal ogłuszyło Vermonda. Drow już gotował się na kontratak, kiedy na klatkę bestii wskoczyła postać w skórzanej zbroi. Wbiła sztylety w pierś biesa, po czym poczęła się wspinać przy ich pomocy. Jedną ręką utrzymywała równowagę, drugą wbijała ostrze coraz wyżej. I tak po chwili postać znalazła się pod gębą stwora.
     - Żryj to – odezwała się kobiecym głosem nieznajoma postać.
     Cztery razy rozcięła gardło demonowi, zanim ten runął na podłogę.
     Kobieta zręcznie zeskoczyła na równe nogi i przełożyła pukiel złotych włosów za okrągłe ucho.
     - Jesteś człowiekiem – zauważył Vermond.
     Nieznajoma odwróciła się i dumnie uniosła głowę.
     - Wszyscy nimi jesteśmy.
     Wtedy właśnie Vermond dostrzegł setkę ludzkich łuczników rozmieszczonych na balkonach i pod ścianami katedry. Wszyscy strzelcy zwrócili łuki z nasadzonymi strzałami w stronę drowa.
     - A teraz porozmawiamy – rzekła kobieta. - Albo znikniesz stąd tak szybko, jak się pojawiłeś.
     Vermond zdał się na uśmiech.
     Wygląda na to, że brama już została otwarta, pomyślał.

Vasamir

opublikował opowiadanie w kategorii przygoda, użył 673 słów i 3880 znaków.

2 komentarze

 
  • mada

    Jestem ciekawa nastepnej czesci :D

    6 wrz 2013

  • kryspin27

    Pisz dalej

    5 wrz 2013