Człowiek cz. I.

Kolejne metry, niezliczone kroki - bezlitosne słońce pali kark i gołe ramiona. Idę. Sam w zasadzie nie wiem dokąd i w jakim celu. Idę i zastanawiam się czego, lub kogo właściwie poszukuję. Może właśnie tej drogi, tej jedynej, która zaprowadzi mnie do celu, którym jestem ja sam, prawdziwy, bez tego cienia co zasłania mi twarz.
     Mówią, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, do tego "wiecznego" miasta, które niegdyś było centrum świata. Czym w ogóle jest ta droga? Czy wszystkie prowadzą do celu? Idę, lecz zdaje mi się, że moja droga jest ślepą uliczką lub skomplikowanym labiryntem, w którym czyha Minotaur. Kiedyś, w ciemnej i zadymionej sali, ponurej, podrzędnej restauracji, gdy samotnie jadłem i rozmyślałem o końcu, przysiadł się do mnie starszy jegomość. Przyznam, że nie ucieszyło mnie jego towarzystwo. Był już po "kilku głębszych.  
- Widzisz przyjacielu - zaczął rozmowę - bo w życiu to jest tak, że nie ważny jest cel, ważne jest to, jaką idziesz drogą. Możesz sobie jechać samochodem po autostradzie, wygodnie, elegancko,  lecz nie poznasz, co to życie. Musisz poczuć kamienie pod stopami, mus cię zaboleć by potem doznać ukojenia.  
- Tak, być może ma pan rację - odrzekłem i zamilkłem.  
     Jego słowa, jego proste myśli nie były dla mnie czymś odkrywczym, czymś co mogło poruszyć moje szare komórki, lecz gdy tak teraz idę i myślę o tej drodze, tej życiowej, to te jego słowa wydają się być odkryciem Ameryki. Droga jako cel sama w sobie. Pokonywanie zakrętów. Kolizje i czołowe zderzenia.  
     Do najbliższego miasta jest kilkanaście kilometrów. Moje podeszwy są już bardzo wytarte. Czuję każdy kamyk, każda nierówność. Do tego to potworne, bezlitosne słońce, które smaga mnie po plecach swoimi ognistymi batami.  Nogi są coraz cięższe. Brak cienia. Wokół rozciągają się złociste pola lekko poruszane przez delikatny wietrzyk. Nad głowa błękitne niebo. Słychać śpiew ptaka, który wisi gdzieś tam w powietrzu. Nigdy nie potrafię go zlokalizować. Jakby wtopił się w błękit. Gdzie jesteś mój towarzyszu podróży do krańca istnienia? Ty jeden jedyny swoim śpiewem przywracasz mi nadzieję w to, że na końcu mej wędrówki jest coś nieoczekiwanie pięknego i dobrego. Tyś moim przyjacielem, a twój śpiew słowami pocieszenia.  
     W oddali widać zarys miasta. Nie mam wcale ochoty tam iść. Nie lubię miast - zakurzone ulice, bezimienni ludzie. Miasto mnie przytłacza, przygniata swoim ciężarem. Jednak idę tam w milczeniu - za pracą, za tym, co niektórzy zwykli nazywać życiem. Dla mnie natomiast życiem jest ta łąka zielona i pachnąca, to drzewo, które daje cień strudzonemu wędrówką i ten słowik - mój najdroższy przyjaciel. Reszta stanowi wyłącznie męczącą konieczność. Z chęcią bym się położył pod tym rozłożystym drzewem i dał odpocząć błądzącym myślą. Cóż, teraz nie jest mi to dane. Umówiłem się w tym mieście na tą określoną godzinę z tym bezimiennym mieszkańcem dusznego miasta.  Nie powinienem się zatrzymywać. Raczej muszę przyspieszyć kroku.  
     Słońce w pełni sił. Smaga mnie, biczuje. Nogi odmawiają posłuszeństwa. Cała nadzieja w tym kierowcy, który siedzi wygodnie w swoim aucie i jedzie w moja stronę. Wyciągnę kciuk. Może się zatrzyma się i ulży obolałym stopą, które nie jedną ścieżkę już wydeptały. Zwalnia. Hamuje. Jestem uratowany. Spłatałem figla tej drodze zdradzieckiej, temu słońcu okrutnemu. Ciebie przyjacielu, zostawiam na chwilkę, lecz wkrótce się zobaczymy, obiecuję.  
- Dzień dobry. Można? - zapytałem.
- Jasne, że można. Wsiadaj pan - odpowiedział poczym dodał:
- Do samego miasta ja nie jadę. Podrzucę pana do skrzyżowania. Tam ma pan juz kawałek. Z górki, jak to mówią.  
- Dziękuję. - odrzekłem.  
     Jechaliśmy w milczeniu. Kontury miasta stawały się wyraźniejsze. Kolejna przystań moich poszukiwań. Czym jestem bliżej, tym bardziej powątpiewam, że znajdę to, czego od tak dawna szukam. Gdy wyruszałem byłem pełen optymizmu. Wierzyłem, że w końcu nadejdzie kres mojej wędrówki, że zajdę za horyzont i dotknę krańca. Teraz jednak ogarniają mnie wątpliwości. Dlaczego akurat to miasto, ta ziemia miałaby okazać się krainą mojego wybawienia.  
- Co pana sprowadza w te strony? Rodzina, znajomi? - wyrwał mnie z zamyślenia gruby głos kierowcy.
- Praca - odpowiedziałem i ponownie zamilkłem.
- A, to pan pewnie na tą budowę. Ludzi to tam potęga pracuje. Ja tutaj skręcam. Do miasta ma pan kawałek.
- Dziękuję - padło ostatnie słowo.
     Wysiadłem i głęboko westchnąłem. Jeszcze tylko chwila i zaczynamy przedstawienie, parodie w teatrze lalek. Po raz kolejny, po raz, jak to mówią "ęty".  I tylko jedno pytanie pojawia się w głowie - ileż jeszcze muszę przejść by w końcu usiąść i odpocząć – zdjąć buty, wyciągnąć stopy - całe w pęcherzach i leżeć - patrzeć w chmury, marzyć, tęsknić, snuć plany na przyszłość? Nie wiem i nie próbuję nawet odgadywać. Po prostu idę i słucham śpiewu mojego przyjaciela. Dzisiaj jestem tutaj, w tym bezimiennym mieście, gdzie buduje się wielki gmach wiedzy, w którym przyszłe pokolenia będą uczyły się,  jak radzić sobie z przeciwnościami, zmagać z falą kulminacyjną, z lawiną śnieżną. Powoli, powolutku w oczach będzie rósł przybytek nauki, a ja wraz z nim wznosił się coraz wyżej, by wznieść się ponad czubek własnego nosa, a potem spaść boleśnie na klepisko. Tak codziennie - budować i dewastować siebie, swoje małe paranoje. Jestem, bywam, widać mnie czasami.  
     Przyjechałem by szperać, przeszukiwać kontynenty niezbadanych słów zapisanych na zbutwiałych kartkach. Nie gonię za pieniądzem. Wystarczy mi tylko te parę groszy na chleb i herbatę. Nie jestem wymagający. Ciepły kąt, pełna miska i gorący kubek – tyle mi wystarczy. W tym świecie pędzącym, w tych czasach wymagających jestem żebrakiem, który prosi wyłącznie o odrobinkę zrozumienia, wyrozumiałości i szczyptę refleksji nad zdeptanym człowieczeństwem.  
     Minąłem właśnie znak informujący o tym, że przekroczyłem granice miasta. Jestem, dotarłem w to miejsce. Jak już wcześniej wspominałem, nie spodziewam się za wiele – ciężka praca i gorzkie refleksje nad tak zwanym życiem. Zresztą nie oczekuję nic więcej.  Musze teraz poszukać adresu, który otrzymałem i zgłosić się do kierownika budowy. Wszystko ustaliłem wcześniej przez telefon. Zostały tylko formalności, a potem zakasać rękawy i do roboty – tej zleconej i tej mojej prywatnej, tajnej misji zapisane na kartach świadomości. Cegła do cegły, słowo do słowa. Zero odpoczynku. Harówka od świtu do nocy. Nieustanny trud budowania siebie, a raczej odbudowy ruin po straszliwej wojnie gigantów. Grzmiała potężna artyleria. Działa huczały dzień i noc. Nieustanny atak. A ja w okopach drżący ze strachu i z zimna. Nie poddałem się, walczyłem choć byłem na straconej pozycji. Teraz maszeruję po pustkowiu zbierając resztki mojej wykrwawionej armii.  
     Dzisiaj jeszcze mam wolne. Pracę zaczynam od jutra. Kierownik zakwaterował mnie w jednym z tych śmierdzących od alkoholu i dymu papierosowego baraku. Cóż, najważniejsze, że deszcz nie będzie kapał na głowę. Reszta jest tylko niewygodnym szczegółem. Pobrałem strój roboczy i poszedłem do kwatery, do tej tymczasowej mojej twierdzy. Nikogo nie zastałem. Wszyscy byli jeszcze na budowie. Zająłem jedyne wolne łóżko, włożyłem rzeczy do metalowej szafki, przekręciłem kluczyk kłódki i padłem na łóżko zmęczony. Zawładnął mną brat śmierci – sen.

szejkan

opublikował opowiadanie w kategorii inne, użył 1367 słów i 7754 znaków.

Dodaj komentarz