She's the only one for me cz. 15

Zaparkował samochód i powoli z niego wysiadł. Robił to specjalnie, gdyż wciąż się wahał. Ale co to za różnica, w jakim tempie opuści pojazd? To i tak się nie odwlecze, willa przecież wciąż stoi na swoim miejscu, nie rozpłynie się. Jedynie on może zrezygnować i po prostu stamtąd odjechać.  
    Włożywszy rękę do kieszeni zacisnął w dłoni świstek z adresem i wyciągnąwszy rzecz, całą pomiętą, udał się ku sąsiadującym ze sobą budynkom. Stanął przed jednopiętrowym, nowoczesnym szarym domem z wielkimi oknami. Wokół niego roztaczał się ogród, rosły kwiaty, które z pewnością pielęgnuje, oraz pokaźny żywopłot. Na podjeździe stał samochód. Tak, to był ten sam lexus, który widział wtedy w mieście, więc to była jednak ona… Przynajmniej już wie, kogo ujrzy, jeśli ją w ogóle zastanie.  
    Przeniósł wzrok z powrotem na cały ten przepych, który się przed nim roztaczał, i natychmiast poczuł złość. Zawsze marzył o własnym domu, o rodzinie. Zdawał sobie sprawę z tego, że ona gdzieś musi to mieć, a przynajmniej na pewno ma lepiej od niego. Bo wiedziała, kim jest, jak się nazywają jej rodzice, rodzeństwo… Człowiekowi, który ma to wszystko, wydaje się, że to nic nadzwyczajnego, nieraz jeszcze na rodzinkę narzeka. Ale nigdy się przy tym nie zastanawia, co by było, gdyby był sam? Gdyby na przykład zachorował i potrzebował chociażby jakiegoś przeszczepu? Kto by mu wtedy pomógł, skoro nawet nie wiedziałby, czyja krew płynie w jego żyłach? Kiedy nikt w owej chorobie by go nie wspierał? Ba, przez całe życie żadnego wsparcia, żadnej opieki, czułych gestów. Nic, kompletna pustka.  
    Z chwilowego zamyślenia wyrwał go dźwięk klaksonu. Odwrócił głowę. Ze dwa domy dalej stał samochód, którego właściciel uporczywie na kogoś trąbił. Po chwili z budynku wybiegła jakaś młoda dziewczyna i prędko „wskoczyła” do auta. Zapewne był to jej chłopak. Zniesmaczony pośpiesznie zwrócił twarz z powrotem ku willi i ruszył do ogrodzenia. Gdy był już przy nim, na moment się zawahał. Właściwie, po co to? W najlepszym wypadku wyrzuci go za drzwi „bez kopa w tyłek”. A w tym gorszym? Właściwie… może być coś gorszego?
    Mimo to niepewność i strach okazały się silniejsze, zawrócił.
- To pa, mamo! Wrócę za dwie godziny! – dochodzący od głównych drzwi głos nakazał mu się odwrócić. Z bogatej willi wybiegła właśnie dziewczyna – średniego wzrostu, włosy miała koloru ciemny blond… Tak, to była ta, która kłóciła się z jej mężem. Właśnie dotarła do drewnianej bramki i uchyliła ją – pan może do nas? – spytała, widząc, że ten stoi tuż obok.
- Ja… właściwie to… - serce zaczęło mu niemiłosiernie łomotać. Jeśli to jej córka, to… - …tak – dokończył niepewnie. Młoda zmierzyła go jakimś dziwnym wzrokiem i pozostawiła uchyloną furtkę. Chwycił za nią drżącą ręką i wolnym krokiem ruszył do drzwi. Im było bliżej, tym bardziej czuł, że już nie może iść. Nogi odmawiały posłuszeństwa, stając się, niczym z waty. W głowie kotłowało się tysiące myśli: wejdzie tam, zwymyśla ją i głośno trzaśnie drzwiami. Za chwilę: pogada spokojnie, może nawet nie powie, kim jest, a po prostu… no właśnie, co? Jak wytłumaczy swoją wizytę? W tym wypadku legitymacja prokuratora nie miała żadnej mocy.
    Był już właściwie u celu, wystarczy tylko nacisnąć na dzwonek. Czuł się dziwnie, obco. Wiedział, że nie ma co tutaj robić, a jednak tu był. Nigdy nie myślał, że kiedyś, w przyszłości, się tutaj znajdzie, że będzie miał okazję ją zobaczyć. Gdyby sytuacja była inna, nie szukałby jej, bo po co? Wszystko byłoby wtedy jasne: biedna, przerażona nastolatka, która nie umiała poradzić sobie z nową sytuacją, więc pozbyła się niechcianego ciężaru. Chyba, że tak właśnie było, a on posiada błędne informacje? Wtedy, z jednej strony jego świat na nowo przewróci się do góry nogami, ale i z drugiej poczuje ogromną ulgę. Odżyje, zdejmie z siebie okropnie ciężkie jarzmo, jakie towarzyszyło mu przez całe życie, odkąd tylko pamiętał. Najpierw musi jednak zrobić jeszcze jeden krok, ten, który zaprowadzi go do prawdy…  
    Wcisnął na dzwonek i nerwowo przełknął ślinę. Starał się uspokoić rozszalałe serce, ale to wcale nie chciało go słuchać. Po chwili usłyszał, jak osoba po drugiej stronie „rozbraja” zamek. Miał ochotę uciec, odwaga znowu go opuściła. Jednak nogi zdawały się zapaść w drewniane schody i nie miały zamiaru się poruszyć. W progu stanęła ona, od razu rzuciło mu się w oczy jej zaciekawienie. Wyglądała tak samo, jak wtedy: krótko ścięte włosy ciemnego koloru, podobne rysy twarzy i szaro-niebieskie oczy… Przyglądała mu się przez chwilę, aż w końcu, zniecierpliwiona jego milczeniem, odezwała się:
- Pan do kogo?
- Do… pani… - wykrztusił niepewnie, głos wiązł mu w gardle.
- A w jakiej sprawie?
- Sprzed lat…
- Słucham…? – twarz kobiety przybrała ironiczny wyraz. Nic zresztą dziwnego, kto by się nie zdenerwował na takie „powitanie”?
- Pani Hanna Lehtinen… prawda?
- Tak, tak się nazywam – mruknęła, zabrzmiało to dość nieprzyjemnie. Nie wiedział, jaka jest, więc może to jest właśnie odpowiedź na jego wątpliwości? Zimna, nieprzystępna…?
- Aleksi Kietala. Nie wiem, po kim mam imię i nazwisko… nikt mi tego nie powiedział – ton jego głosu z nerwowego i niepewnego zaczął się zmieniać w chłodny, wręcz lodowaty. Złość zaczęła „grać pierwsze skrzypce”.
- Co? Drwi pan sobie ze mnie?! – odparła oburzona – jeśli ma pan zamiar tak głupio sobie żartować, to ja wzywam policję!
- Nie trzeba, jestem prokuratorem. Zresztą może mnie pani sobie pooglądać w telewizji… dużo mnie tam ostatnio, odkąd prowadzę sprawę takiego jednego gwałciciela… szkoda, że tak mało z nich trafia za kratki…
- O co panu chodzi?! – była coraz bardziej zdenerwowana – jeśli ma pan coś do mojej rodziny, to proszę mówić od razu, a nie owijać w bawełnę, bo bardzo tego nie lubię!
- To tak, jak ja… dlatego nie będę dłużej tego przeciągał… mam sprawę do… pani – westchnął, po czym przeniósł wzrok na jej twarz. Złość malowała się na jego obliczu, zaczęła w nim dostrzegać tamte, dobrze jej znane rysy. Był do niego podobny… Chwyciła się ręką za pierś i przysiadła na szafce, jaka stała w owym przedpokoju – prowadzę poszukiwania od jakichś trzech lat, długo nie mogłem na nic trafić, ale w końcu… wypadło na panią. To pani nazywała się kiedyś Hanna Kietala i 30 lat temu urodziła dziecko, prawda? – kontynuował zimno. Stan kobiety w ogóle nie robił na nim wrażenia.
- Ile wiesz…? – wyjąkała w końcu.
- Można powiedzieć, że wszystko… ale jeśli jest jeszcze coś, o czym nie mam pojęcia… to chętnie posłucham.
- Po co mnie szukałeś…? – spuściła głowę, przymknęła oczy i ciężko dysząc, szarpała na sobie bluzkę.
- Żeby się czegoś dowiedzieć – podszedł bliżej i przykucnął naprzeciwko niej – po co mnie urodziłaś?
- To było tak dawno… skoro przez tyle lat…
- I tak chcę to wiedzieć! – podniósł głos – wcale nie musiałaś! Wystarczyło usunąć ciążę!
- Nie mogłam tego zrobić!
- A pomyślałaś wtedy o mnie?! Jakie będę mieć życie?! Wcale fajne nie było, wiesz?!
- Myślałam, że znajdą ci rodzinę, inny dom…!
- Ale nie znaleźli! – krzyknął łamiącym się głosem – ty wcale o mnie nie myślałaś! Brzydziłaś się mnie i wcale ci się nie dziwię!
- Co ty opowiadasz?! Jak mogłabym…?! Po prostu…! – po jej policzkach zaczęły ściekać łzy. Łzy goryczy. Oto stanęła jej przed oczami bolesna przeszłość, a tuż przed nią był przecież ten, który te czasy na zawsze „przypieczętował”!
- Ja wiem… - zniżył ton głosu niemalże do szeptu – wszystkiego się dowiedziałem… nie jestem z tych zwykłych bękartów… zostałaś… zgwałcona… - spuścił głowę, by nie widziała łez, jakie nagromadziły się w jego oczach. Zapadła głucha cisza, którą przerywał jedynie szloch kobiety. Milczenie mówiło wszystko: wywiedział się prawdy. Poczuł się z tym jeszcze gorzej…
- Kto ci powiedział…? – wybąkała po chwili.
- Jak byłem mały, w sierocińcu, w którym się wychowywałem, jacyś starsi chłopacy podsłuchali rozmowę… dwóch opiekunek… na mój temat… - drżącą ręką przecierał oczy – wtedy dowiedziałem się po raz pierwszy, dokładnie wyjaśnili mi, co to właściwie znaczy… i później ciągle… mi to wypominali… - zaśmiał się bezradnie – czy ja… czy ja go przypominam…? – uniósł głowę i spojrzał jej w twarz. W tej chwili przestało się dla niego liczyć, że będzie oglądać jego rozpacz. Zaniosła się jeszcze większym płaczem, po czym spuściła głowę jeszcze niżej. Pytanie było nie na miejscu, było wręcz okrutne, ale wciąż czuł do niej złość. Był zły za to, że go urodziła. Było mu obojętne, czy ją zrani, bo ona zraniła go już wystarczająco! Zasada „oko za oko” zwykle nikomu nie wychodziła na dobre, ale on był w tej chwili zaślepiony. Żal i szok, jaki właśnie przeżywał, przesłaniały mu rzeczywistość.  
    Nagle poderwała się z miejsca i stanęła kawałek dalej, odwracając się do niego plecami.
- My… myślałam, że… że już cię… więcej nie będę… widzieć… - wykrztusiła z siebie – po co mnie odszukałeś?! Skoro… skoro wiedziałeś, to… to nie musiałeś…!
- Już powiedziałem… Nie powinnaś była mnie urodzić! To nie życie! Ciągle coś jest nie tak… wiem, że jestem nic niewartym wyrzutkiem! Chciałem je sobie odebrać, ale…! – urwał w pół słowa i zerwał się na równe nogi, odwracając do niej tyłem. Nie chciał na nią patrzeć.
- Byłam młoda, nie wiedziałam, co mam robić! – wyrzuciła w końcu z siebie – skoro cię nie chciałam, to oddałam! Mieli ci znaleźć dom… skąd miałam wiedzieć, co się będzie z tobą działo?!
- Pewnie! I tak cię to przecież nie interesuje! – znowu podniósł głos – ale ja niczego nie chcę! Chciałem wiedzieć tylko to jedno! Dobra, rozumiem już! I właśnie za to cię nienawidzę: że przez ciebie żyję! Ciebie i tego… mam nadzieję, że już dawno zdechł! – wykrzyczał zdenerwowany, po czym szybkim krokiem wyszedł z domu i wściekle trzasnął za sobą drzwiami.  
    Kobieta wciąż stała w tym samym miejscu. Milczała, zdawała się być kamiennym posągiem. Układała sobie wszystko w głowie, a gdy wreszcie dotarło do niej, że to, co się tu przed chwilą wydarzyło, działo się naprawdę, wybuchła żałosnym płaczem i bez większego namysłu upadła na kolana. Nie mogła się uspokoić, wydawało się jej, że to wszystko skończyło się tyle lat temu, a tu nagle wróciło i to w postaci dorosłego mężczyzny, który tak bardzo przypominał tamtego.
    Dotarł do samochodu i szarpnąwszy za klamkę prędko do niego wsiadł. Zasiadł na miejscu kierowcy, ale mimo to na razie nie był w stanie prowadzić. Patrzył gdzieś przed siebie. Jego oblicze zmieniało się, jak w kalejdoskopie: to był wściekły, to zrozpaczony, to znów śmiał się kpiąco.
- A jednak jestem do niego podobny! – pokiwał głową, wpatrując się w samochodowe lusterko – jestem podobny do tego śmiecia! – wściekle uderzył ręką w kierownicę, po czym ułożył na niej ramiona i skrył w nich twarz, by wylewać w nie nowe łzy, jak wtedy, gdy starsi „koledzy” się z niego naśmiewali.

***

    Tanja wracała od Tarji. Po drodze patrzyła na wystawy i skupiała wzrok na sklepach z obuwiem. Marzyła o nowych butach, ale z drugiej strony, walczyła sama ze sobą: coś podpowiadało jej, że wcale jej to niepotrzebne, w ogóle sobie przecież na to nie zasłużyła! Niecierpliwie wypatrywała też w oddali rodziców. Dziś Juha miał opuścić szpital. Matka obiecała jej, że po nią przyjdą pod poradnię. Na razie jednak ani widu, ani słychu…  
    Weszła na przejście dla pieszych i od razu usłyszała potworny pisk! Sparaliżowało ją ze strachu. Tuż przed nią zahamował samochód, brakowało ze dwa centymetry, by pojazd ją stuknął! Ciężko dysząc odwróciła wzrok w stronę niepoprawnego kierowcy. Gdyby to miało miejsce z jakiś rok wcześniej zwyzywałaby go „na czym świat stoi”! Teraz nie miała na to jednak odwagi i choć czuła w środku wielką złość, mimo to wciąż patrzyła na samochód, nic się przy tym nie odzywając. Ze środka wyłonił się w końcu niemniej przerażony właściciel auta, którym był… Aleksi.
- Przepraszam! Nic ci się nie stało?! Nie zauważyłem cię, naprawdę! – zaczął się gorączkowo tłumaczyć. Widząc właśnie jego od razu przystąpiła do ataku. Względem niego akurat czuła się odważna i chętnie wyrażała swoją niechęć.
- Jak ty jeździsz?! Prawie mnie stuknąłeś! Tylko mi kolejnej wizyty w szpitalu do szczęścia brakuje! – zawołała wzburzona.
- Jeszcze raz przepraszam… zamyśliłem się… - westchnął ciężko i przetarł twarz. Najwyraźniej nie rwał się dzisiaj do kłótni.
- Jak się jedzie, to się myśli o drodze! Brakował z centymetr! – powtórzyła, gestykulując ręką, po czym wskazała na palcach „śmiertelną” odległość.
- Dobrze… wiem… moja wina, przyznaję się – machnął ręką i wrócił do pojazdu. Uciszyła się na moment i dokładnie mu przyjrzała. Wyglądał jakoś dziwnie, tak jakoś… zmarniale? Zupełnie, jakby co dopiero płakał? Chyba, że coś bierze?
- Dobrze się czujesz? – bąknęła niepewnie.
- Szczerze? Chyba nie – posłał jej drętwy uśmiech i z powrotem wsiadł do środka. Niepewnym krokiem podeszła do samochodu.
- Może lepiej nie prowadź w takim stanie, co? Jeszcze kogoś rozjedziesz… - rzuciła nieśmiało – może to jakaś grypa, czy coś?
- Tak… grypa, która trwa od urodzenia… - mruknął pod nosem.
- Co…? – spytała z jeszcze większym wahaniem. Miała wrażenie, że im więcej będzie pytać, ten w końcu ją ofuknie.
- Masz rację… muszę się chyba uspokoić… - westchnął do siebie i ruszył z miejsca, by poszukać jakiegoś miejsca do parkowania. Odprowadziła pojazd wzrokiem, po czym wolnym krokiem ruszyła przed siebie. Przejechał kawałek i skręcił w boczną ulicę, po czym zaparkował na poboczu, tuż naprzeciwko rzędu kamienic. Po chwili wysiadł i oparłszy się o samochód, jak zwykle odgarnął włosy i przetarł twarz. Widział się w lusterku, wyglądał okropnie.
    Wyszła zza rogu i spojrzała w jego kierunku. Następnie stanęła i zawahała się przez chwilę. W końcu wcale nie musi do niego podchodzić, co on ją obchodzi…? Mimo to ruszyła przed siebie, rozglądając się dookoła, jakby planowała zrobić coś złego.  
    Stał wpatrzony w tablicę, na jakiej wypisano menu tamtejszej restauracji, aż poczuł czyjąś obecność. Gdy uniósł wzrok, okazało się, że to ona.
- Jakieś… problemy? – spytała nieśmiało. Zdziwiło go to: ona pyta go o takie rzeczy? Ba, w ogóle się do niego odzywa?!
- Powiedzmy… - odpowiedział obojętnie.
- Poważne?
- Na pewno nie takie, jak twoje, ale w pewnym sensie tak – uniósł niedbale ramiona.
- Raczej nic ci nie poradzę… kiepska w tym jestem – parsknęła drętwym śmiechem.
- Dzięki za troskę, ale nikt tu nie pomoże… to ja sam w sobie jestem problemem – mruknął ponuro.
- Że jak…? – bąknęła niepewnie.
- Nie musisz tu ze mną stać… poradzę sobie – zmierzył ją z ukosa – co do tych dwóch, to… O Boże, po co ja to w ogóle robię?! – nagle odwrócił się do samochodu i uderzył pięścią w dach, po czym podparł ręką czoło. Na ów gest aż się wzdrygnęła. Powoli zaczynała się go bać…
- Co…? Co robisz? – spytała nieśmiało, ciekawość zawsze wygrywała!
- To wszystko… po co ja właściwie jestem prokuratorem?
- Nie wiem… to już ty sam powinieneś wiedzieć…
- I tak tym niczego nie załatwię… wszystko jest takie… bezsensowne! Zawsze takie było! – wsparł głowę o ramiona i popatrzył przed siebie. Znowu zaczęło zbierać mu się na łzy – skutek użalania się nad sobą. Był przez to zły na siebie. Chciał, żeby odeszła i nie widziała tego. Nie lubił okazywać słabości – tego właśnie nauczyło go życie. Tym bardziej przed obcą mu osobą. Może więc, jeśli będzie traktował ją obojętnie, wreszcie sobie pójdzie?
    Dobrze wiedziała, co to znaczy, gdy coś jest bezsensowne. Sama tak się czuła. Może teraz nieco mniej, ale jeszcze do niedawna miała ochotę tylko na śmierć. Powoli wyciągnęła rękę, ale zatrzymała ją tuż przed nim. Nie lubiła dotyku, ani też nikogo dotykać. Zresztą, głupio by to wyglądało: ni stąd, ni zowąd go pociesza? Z jakiej racji? Może to dziwne, ale mimo wszystko poczuła w sobie współczucie dla jego osoby. Dobrze przecież wiedziała, co to oznacza, gdy jest ci źle, gdy wszystko maluje się tylko w czarnych barwach. Chciała się z tym podzielić, powiedzieć „Ja wiem, jak to jest, ale na pewno będzie lepiej. Musi być!”, choćby i sama w to nie wierzyła. Niedawno przecież sam jej to tłumaczył, a teraz, jak widać, i on znalazł się w sytuacji „bez wyjścia”. Bez względu na to, co było tego powodem, chciała się jakoś odwdzięczyć.  
    Ręka, którą uprzednio cofnęła, na nowo „ruszyła” w jego stronę. Poczuł na ramieniu dotyk. Zdziwiony, odwrócił głowę w jej stronę.
- To… to będzie głupie, wiem… - speszona spuściła wzrok – ale… na pewno jakoś się ułoży… - uniosła go z powrotem. W oczach „potwora” dostrzegła łzy – łzy, które oznaczały człowieczeństwo. To, że tak, jak ona, ma uczucia i różne nastroje. Ów widok tak ją zaskoczył, że już nie potrafiła oderwać od niego wzroku. Serce zaczęło bić jej coraz szybciej, mierzył ją jakimś dziwnym spojrzeniem. Powoli odwrócił się w jej stronę, po czym nieśmiałym gestem ujął jej dłoń w swoją i stając przed nią, już pewniej ją za nią ścisnął. Nie wyrwała jej, była za bardzo zaskoczona i jakoś dziwnie sparaliżowana. Zdawało się, że ten prosty gest miał być podziękowaniem za jej zainteresowanie.  
    Nagle ciszę przerwał hałaśliwy dźwięk jej komórki, która niemiłosiernie „wrzeszczała” w kieszeni. Wyrwała drżącą rękę i prędko po nią sięgnęła – Ha… halo? – wyjąkała, wciąż jeszcze oszołomiona zaistniałą sytuacją.
- Tanja?! Gdzie ty jesteś, dziecko drogie? – usłyszała, jak zwykle, spanikowany głos Krystyny – sama wróciłaś do domu?
- N… nie… - wciąż nie potrafiła się wysłowić, bacznie obserwowana przez stojącego przed nią mężczyznę – a… a gdzie wy jesteście?
- No stoimy na rogu niedaleko przychodni, tam, gdzie jest ten dom towarowy! Myślałam, że jeszcze nie wyszłaś, ale byłam w środku i ta lekarka już wychodziła do domu! Trochę nam się przedłużyło w szpitalu, ale już wracamy z tatem. To gdzie jesteś?
- Dobra… jestem kawałek stamtąd… za rogiem… zaraz do was podejdę… - wyjaśniła podenerwowana – czekajcie na mnie! – dodała, po czym zakończyła rozmowę – to ja… idę… powodzenia… - bąknęła niepewnie, w odpowiedzi skinął głową i lekko się uśmiechnął. Cofnęła się do tyłu i prędko odwróciła. Włożyła ręce do kieszeni i nisko spuszczając głowę ruszyła przed siebie.
- Uważaj na samochody! – dobiegło ją. Zaskoczona zwróciła twarz w jego stronę i jeszcze szybszym krokiem oddaliła się przed siebie.  
    Nie spuścił z niej wzroku, dopóki nie zniknęła za rogiem. Było mu strasznie głupio. Nie powinien się odzywać, ani niczego przy niej okazywać! Ale… co za różnica, skoro nawet nie wie, czy dożyje jutra, więc po co to „durne” dbanie o szczegóły?

***

    - Usiądź, poprawię ci poduszkę – Krystyna „skakała” wokół męża, który wreszcie mógł wygodnie rozsiąść się w swoim własnym domu. A konkretniej na łóżku.
- Muszę leżeć?! Nie chce mi się! – jęknął przeciągle.
- Zalecenia lekarza! Masz się słuchać, bo inaczej będziesz miał ze mną do czynienia! – pogroziła palcem.
- No dobrze, już dobrze… - uśmiechnął się lekko – zawsze miałaś nade mną władzę! Przeklęte równouprawnienie…
- Ja ci dam równouprawnienie! – udawała oburzoną – po prostu nie możesz beze mnie żyć! – zachichotała i ucałowała go w czoło. W odpowiedzi roześmiał się, niczym małe dziecko.  
    Tanja obserwowała ich z kąta sypialni. Zawsze wyglądali na takich zżytych ze sobą, rzadko kiedy słyszała, żeby się kłócili… Ona i rodzeństwo wychowywali się w naprawdę „zdrowym” domu. Każdy wiedział o sobie wszystko, nieporozumienia rozwiązywane były za pomocą szczerych rozmów. Wszyscy się wspólnie dopingowali, wspierali… do czasu. I pomyśleć, że ona to wszystko rozbiła, tą wspaniałą jedność, której niejeden mógłby jej pozazdrościć. A już na pewno ten „facet” z opowieści Tarji… Nagle spostrzegła, że została z ojcem sama – matka wyszła do kuchni, by zrobić mu herbaty.
- I jak się czujesz po szpitalu? – spytała nieśmiało.
- Lepiej… zawsze to inaczej w domu, prawda? – uśmiechnął się wesoło, jak gdyby nigdy nic – podejdź bliżej – zachęcił. Zawahała się, słysząc taką prośbę. Mimo to, po chwili namysłu, w końcu ku niemu ruszyła. Stanęła tuż przed łóżkiem – bardzo chciałbym… - westchnął ciężko – …żebyś była taka, jak kiedyś… pamiętaj, że masz nas i dopóki jesteśmy, nie pozwolimy, by coś takiego się powtórzyło… musisz nam tylko zaufać – wytłumaczył z ciepłym uśmiechem. Coś ścisnęło ją za gardło, być może zdziwienie, że ojciec w ogóle mówi takie rzeczy? A może tak naprawdę było to wzruszenie? Spuściła głowę i zaczęła nerwowo wyłamywać palce. Nie wiedziała, jak się ma w takiej sytuacji zachować.
- Wiem… - bąknęła niepewnie, tylko to jej teraz przyszło do głowy – sorry, to wszystko… przeze mnie – nagle wezbrała w niej jakaś dziwna odwaga. Podeszła do krawędzi łóżka i usiadła, wciąż miała spuszczoną głowę.
- No co ty? Winny jest tylko ten…! Ach, nawet nie będę go wspominał, bo mi od razu gorzej! – prychnął wzburzony.
- Nie o tym mówię… o twojej chorobie – nabrała świeży zapas powietrza.
- Daj spokój! Stało się… i już! – machnął ręką. Wstała z miejsca, po czym wyciągnęła swoją i położyła mu na przedramieniu. Natychmiast przeniósł na jej twarz zaskoczony wzrok.
- Fajnie, że… że ci lepiej – wybąkała, po czym porwała dłoń i pośpiesznie uciekła z pokoju. Odprowadził ją oczyma wielkimi, niczym talerz od zastawy. Na jego twarzy powoli zaczął „rosnąć szeroki rogalik”.
- Krysa! – wrzasnął wesoło. Aż do tej pory miał trudność z wymawianiem „egzotycznego” imienia żony. Po chwili do środka wpadła spanikowana kobieta – dotknęła mnie! I to całą ręką!
- Kto?! – nieco przeraziło ją owo wyznanie. Ma już jakieś omamy, czy co…?
- No Tanja! Mówię ci: tutaj mnie dotknęła! – wskazał na ramię. Małżonka od razu pisnęła i zaczęła wykonywać coś w rodzaju tańca. Obydwoje niemalże już się rozpłakali. Śmieszne – pomyślałby ktoś – cieszyć się z takiej błahej, wręcz głupiej rzeczy? Może dla kogoś taką ona była, ale nie dla zrozpaczonych rodziców, którzy bardzo martwili się o córkę. Wszak zdawała się coraz bardziej pogrążać w swoim własnym świecie. Ów „wyczyn” był jednak krokiem naprzód, a dla bliskich była to cudowna wiadomość.

***

    Po niewielkim, acz urządzonym w ciepłym stylu mieszkaniu, a konkretniej w kuchni, krzątał się jego gospodarz. Śmiało można było rzec, iż mężczyzna z pewnością dobiegał 50-tki, gdyż na jasnych włosach znaczyły się „srebrne nici” siwizny, a wokół oczu, jak i na czole wyryły się głębokie zmarszczki. Ze skupionej twarzy trudno było wyczytać, jakie też emocje nim targają. Jedynie ciche westchnienia zdradzały, iż chyba jest czymś zmartwiony. Właśnie parzył kawę. Postawił czajnik i ruszył do jednego z dwóch pokoi. Uchylił drzwi i zajrzał do środka. Wnętrze pogrążone było w półmroku, pomimo wieczornej pory. Słabe światło rzucała jedynie lampa stojąca.
- Chcesz coś może do picia? – mężczyzna spytał gościa, którego właśnie przyjmowała żona.
- Nie… dzięki – mruknął ponuro. Gospodarz zniknął więc za drzwiami.
- Myślę, że to był zły pomysł… a przynajmniej nie powinieneś był tego tak załatwiać – kontynuowała kobieta, którą była Tarja.
- Jak dla mnie wręcz przeciwnie! Przynajmniej teraz wiem, co i jak… - prychnął ironicznie.
- Aleksi, posłuchaj…
- O! Tego mi nie powiedziała: skąd to imię? W końcu nazwisko mam po niej… dobrze, że właśnie takie, bo jakby było po ojcu, zmieniłbym je! – syknął z wyczuwalną nienawiścią.
- Uspokój się na moment…
- Nie mogę i nie chcę!
- Rozumiem, ale… skoro twoja matka zostawiła cię w szpitalu, a nie porzuciła… nie wiem, na śmietniku, to znaczy, że mimo wszystko jest dobrym człowiekiem – tłumaczyła łagodnym tonem.
- Ja tego wcale nie neguję! – uniósł się – tylko… po co? Po co to było…? – z powrotem zniżył ton, słowa znowu zaczęły więznąć w gardle.
- Może właśnie po to, żebyś był tym, kim teraz jesteś? Skoro się rodzimy i tu jesteśmy, to znaczy, że w jakimś celu.
- I po co? Żeby marnować innym życie? Co mi daje, że wsadzam ludzi za kratki?! Czy to jest coś dobrego?! Wszyscy wokół mają mnie za potwora, czy to jest fajne?! – ukrył twarz w dłoniach i zastygł w bezruchu.
- Co ty opowiadasz?! – oburzyła się – podaj mi choć jedną osobę, która ci tak powiedziała wprost, inaczej w życiu ci nie uwierzę!
- Chociażby ona! – wściekle porwał ręce i spojrzał jej w oczy z wyrzutem, jakby chciał w ten sposób wyrazić na nią złość za to, że „wciska mu kit”.
- Jaka ona? – zdziwiła się.
- Tanja, ta od sprawy z muzykiem!
- Jak to? Mówiła ci tak? – bąknęła zaskoczona.
- Taa, w kółko to powtarza i ma rację! Tacy, jak ja, nie mają uczuć! Wdają się w ojczulków, a potem dokańczają to, co ci zaczęli!
- Głupstwa pleciesz… - westchnęła – no tak… widać, że żywi do ciebie jakąś bezsensowną wrogość, ale to trochę zrozumiałe… Ostatnio nawet o ciebie pytała – rzekła w zamyśleniu.
- Co? Po co? – wykrzywił się kpiąco, po czym zamilkł na chwilę, jakby wahał się, czy coś jeszcze powiedzieć, czy też zachować to dla siebie – ona… to było coś dziwnego, ale… - urwał w pół słowa. Natychmiast ponagliła go, by dokończył – ona… mnie dzisiaj dotknęła, co prawda, już drugi raz, ale tym razem to było coś innego… bardzo mnie to zdziwiło, do tej pory…
- Co takiego? – w oczach Tarji błysnęła iskierka nadziei – jak to? Jakim cudem?
- Po prostu… dotknęła mojego ramienia… to wszystko! – nerwowym ruchem przejechał ręką po włosach – zresztą, głupia sprawa! Nie powinienem był się tak przy niej zachowywać – mruknął pod nosem.
- Widzisz? Jesteś tutaj choćby po to, żeby doprowadzić jej sprawę do końca! Możesz jej pokazać, że się w wielu sprawach myli! – zawołała ożywiona.
- Niby jak, skoro co się do niej zbliżę, to według ciebie robię coś nie tak? – prychnął kpiąco.
- Bo czasami przesadzasz – popatrzyła nań znacząco.
- Taa… za każdym razem… - wywrócił oczami.
- Posłuchaj: nie myśl o żadnych głupstwach! Skoro twoja matka już wie…
- Nie nazywaj jej tak, ona mnie tylko urodziła – burknął ponuro.
- No, ale skoro wie, to może to sobie przemyśli i, kto wie…?
- Wątpię! Kto by chciał znać kogoś takiego, jak ja?! Zawsze kojarzyłbym się jej z tamtym! – prychnął z niesmakiem.
- Może już zapomniała? Poza tym, jako matka, uważam, że powinna cię akceptować takim, jakim jesteś.
- Ja się nie urodziłem kaleką! – poderwał się z miejsca i stanął przed nią, patrząc jej w oczy wzrokiem pełnym wyrzutów. Nie podobało mu się, co też „plecie” – jestem następstwem gwałtu! Czymś, co nie powinno istnieć, a przynajmniej nie w taki sposób!
- Bredzisz… - westchnęła, kręcąc głową.
- Dobra, starczy… zmywam się – spojrzał na zegarek.
- Nie możesz jeszcze iść! Jesteś w kiepskim stanie!
- Spokojnie, dzisiaj akurat nie mam ochoty na samobójstwa. Przecież trzeba to jakoś najpierw obmyślić, co nie? – zaśmiał się ironicznie – jakby co, to zadzwonię do Tanji. Ona ma w tym wprawę! – dodał kpiąco, po czym zamknął za sobą drzwi.
- O Boże… - kobieta złapała się za czoło – no, ale tego właśnie chciałaś: pracować z ludźmi! – dodała do siebie, po czym prędko poderwała się z miejsca, by jeszcze dać Aleksemu jakieś rady, które podniosłyby go na duchu. Znali się już wiele lat i dlatego był jej bliski niemalże, jak dwóch dorosłych synów, którzy zdążyli już „wyfrunąć z gniazda”. Gdyby spotkało go coś złego, przeżyłaby to równie mocno, jak rodzona matka. Zresztą i on widział w niej przybraną rodzicielkę, której zawsze mógł się zwierzyć, do której mógł przyjść z problemem, a ona nigdy go nie odtrącała, choć i nieraz ganiła… ale jak w to rodzinie. To właśnie ją uważał za cząstkę familii, której w ogóle nie znał i chyba nie będzie mu dane nigdy poznać.  
    W końcu, do kogo innego miałby się zwrócić? Do jednej z opiekunek w sierocińcu, które nawet nie wiedziały, jak ma na imię? Każdy był po prostu „dzieckiem”, niczym więcej. Zawsze z zazdrością obserwował zza ogrodzenia inne dzieci, które spacerowały z rodzicami za rękę, to znów droczyły się z rodzeństwem, czy w końcu niosły w rękach nowe zabawki, które kupili im kochający rodzice. Niektóre z nich nawet podchodziły do nich, gdy byli na placu zabaw. Chciały się z nimi bawić, ale matka, lub ojciec zawsze odciągali ich od nich, bo bali się, że może „coś przenoszą”. A przynajmniej ci uprzedzeni.
    Pamiętał, że gdy był mały, zawsze pytał będącą z nimi opiekunkę, kim są ci ludzie, którzy zabierają mu kolegę? Zawsze padała odpowiedź „Tatuś”, lub „Mamusia”, ale kto to, do diaska, w ogóle był?! Dopiero, gdy był starszy, wreszcie to zrozumiał, a potem tłumaczył młodszym dzieciom, które tak, jak on, były tego równie ciekawe.

    Rozdział 11

    Tej nocy Tanji udało się dość szybko zasnąć i dzięki temu przeniosła się do „świata snów”, który i tym razem ponownie spłatał jej figla i rzucił do „krainy koszmarów”… Znowu była w miejscu, w którym odbywał się tamten festyn. Było ciemno i zimno, dlatego obejmowała się rękoma. Zauważyła autokar, ten sam, co wtedy. Weszła do niego, choć okropnie się bała. Sama nie wiedziała, dlaczego. W środku było równie mroczno, jak na zewnątrz. Paliły się jedynie słabe światła.  
- Cześć, kotek – nagle usłyszała znajomy głos, przerażona odwróciła się za siebie. Na kanapie siedział „rozwalony” Perttu. Jak zwykle szyderczo się uśmiechał, w zębach obracał papierosa. Mierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Cofnęła się do tyłu, ale gwałtownie się poderwał i pochwycił ją za ręce. Zaczęła krzyczeć, aż w końcu gryźć go po rękach, ale nie skutkowało! Gdy już wydawało się, że wszystko stracone, oto w autokarze pojawił się ktoś jeszcze...
- Zostaw trochę dla mnie, ja też jestem głodny – ni stąd, ni zowąd, na sofie pojawił się Aleksi, ów prokurator! Uradowana pchnęła Perttu i pobiegła do niego w nadziei, że ją uratuje, ale... - jak ją zjemy? Z rożna, czy gotowaną? – zwrócił się do tego drugiego.
- Wolę duszone pod patelnią w temperaturze 350o C! – odpowiedział, wyciągając zza siebie sztućce... Przełknęła ślinę i cofnęła się do tyłu. Hmm... co będzie lepsze z tych dwóch wyjść? Chyba, jak ją zjedzą. Cóż, nigdy by nie powiedziała, że są kanibalami...
- To ja idę się najpierw posolić, bo będę mdła – mruknęła i oddaliła się w głąb pojazdu, w którym nagle pojawiła się kuchnia. Stanęła za ścianą i zaczęła gorączkowo myśleć. Ci już wygodnie się rozsiedli, ułożyli na stole talerze, widelce, nóż... - „Muszę stąd jakoś zwiać, bo oni mnie na serio zeżrą!” – panikowała – „a może tak... przez komin?” – powędrowała wzrokiem na potężny kominek, jaki znajdował się tuż obok. Udała się ku niemu i zaczęła przeciskać, gdy… otworzyła oczy. Tuż obok jej głowy „wrzeszczał” telefon. Przetarła „zamglone” gałki, po czym usiadła i przyłożyła aparat do ucha.
- Halo? – ziewnęła przeciągle, po drugiej stronie trwała jednak głucha cisza – halo?! Jest tam kto?! – powtórzyła podenerwowanym tonem, wówczas połączenie zostało przerwane. Zdziwiona spojrzała na wyświetlacz: nie znała owego numeru… ktoś musiał się więc pomylić.  
    Była 4:57, toteż żadnego sensu na wstawanie. Przyciągnęła do siebie kolana i położyła na nich brodę, po czym zaczęła myśleć. Do jej świadomości powoli zaczął „powracać” sen, który „brutalnie” przerwał jej telefon. Po paru sekundach wspominania parsknęła śmiechem, to było takie głupie… - Z rożna, albo gotowana! – zachichotała pod nosem i z powrotem padła na łóżko, tuląc się do poduszki. Zaczęła rozmyślać nad minionym dniem. „Potwór” wyglądał tak inaczej… tak „ludzko”…?  
    Uniosła ramię i przyjrzała się dłoni. Dziś dała się za nią ścisnąć… Jakby jeszcze do tej pory czuła na niej jego dotyk. Wydawał się być delikatny, ale jednocześnie jakby przekazywał jej uczucie wdzięczności. Owo zdarzenie znowu stanęło jej przed oczyma, serce znowu zabiło mocniej. To było takie… głupie! Po co to zrobiła?! A jeśli na nowo zaczyna „mięknąć” i znowu da się mamić mężczyznom? Owe proste, międzyludzkie uczucia powinna ograniczać tylko do swojego domu, bo tylko Matti i ojciec na nie zasługują! Reszcie nie może ufać, kto wie, co im chodzi po głowie?! Chyba tylko „to” jedno…  
    Jak zwykle w takich sytuacjach poczuła się tak głupio, że z wielkiej bezradności nakryła się kołdrą aż po czubek głowy.

***

    - Aleks! – do jego biura wpadł rozentuzjazmowany Hannu – mam już informacje o tej jakiejś tam! No, tej Pauli! Kupiła willę za 23 500 euro, a rodzinę wysłała na wakacje! Ale wiesz, co jest najciekawsze? Że rodzice razem z jej 10-letnią siostrą przenieśli się do jakiejś wiochy z 15 km od Helsów! To podejrzane, nie? – wymachując tak papierami w końcu rzucił mu je na biurko, tuż przed sam nos, gdyż niemalże na nim „leżał”. Dokładniej mówiąc, na rozłożonych ramionach wspierał brodę i patrzył gdzieś przed siebie.
- No i co z tego? Zatęsknili za wiejskim życiem, proste – mruknął obojętnie.
- Nie interesuje cię to?! – kolega „wywalił na niego oczy” – rany, myślałem, że tu będziesz pod sufit skakał, a ty taki martwy?! To może to cię ożywi! – przysłowiowo „zakasał rękawy” i zabrał się do przekładania świstków – patrz na to! – podsunął mu jeden z nich.
- No papier, i co? – burknął, rzucając na niego kątem oka.
- No patrz na to! 24.04.2004 młody Ranielli pobrał ze swojego konta… uwaga… 200 000! A kiedy nasza znajoma zakupiła domek? 15.05! – zawołał „odkrywczo”.
- No i co z tego? To i tak prawie miesiąc! – prychnął, pozostając w tej samej „pozie”.
- No, ale 30.04 wpłaciła zaliczkę: 10 000, niby skąd by wzięła, co?! – zawołał oburzony – matko, ty dzisiaj jakiś jesteś nie do życia normalnie!
- Nie mam humoru, proste! – burknął, podrywając się z krzesła – też byś nie miał, jakbyś się spotkał z babą, o której nawet nie masz pojęcia… - mruknął ponuro, po czym zanurzył ręce w kieszeniach.
- Byłeś u niej…? – bąknął niepewnie.
- Ze dwa dni temu – wzruszył ramionami.
- I co? – dopytywał zaciekawiony.
- I nic! Co ma niby być? Ma jakąś córkę, bogatą willę i żadnego o mnie pojęcia! To tyle!
- No, ale jak to? Nie zamierzasz się z nią więcej spotkać? To przecież twoja…
- Nie! To żadna moja! Jestem sobie sam! Pokaż te papiery! – warknął i wściekle wyrwał mu z je rąk.
- Dobra… spoko… - bąknął niepewnie – acha! Jakby co, to wysłaliśmy już wezwanie na przesłuchanie tej drugiej, tej Toni! – przypominało mu się.
- Tiinie – poprawił go – ona ma rację… jeśli nie po co innego, to chociaż po to, żeby rozwiązać tą kaszanę… obojętnie, jak ona na to zareaguje – wymruczał do siebie.
- Co? – Hannu zmarszczył brwi.
- Nie do ciebie. Chodź, poszukamy tych jej rodziców – kiwnął ręką, na co kolega chyba po raz pierwszy uradował się, iż idą do wspólnej pracy.

nutty25

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość, użyła 6792 słów i 37383 znaków.

1 komentarz

 
  • ksiezniczka69

    Super :) czekam na kolejne części :*

    9 paź 2016

  • nutty25

    @ksiezniczka69 ;) :kiss:

    9 paź 2016