Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 15)

Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 15)Zapraszam na epizod piętnasty!

***

ROZDZIAŁ PIĄTY – ESTELLA (3/4)

*

   Pierwszą było zdobycie środków na dalsze życie. Im większych, tym lepiej. Tajemnicą poliszynela było istnienie całkiem prężnie działającego czarnego rynku walut, kosztowności, dzieł sztuki i temu podobnych, mniej lub bardziej nielegalnych towarów. Wystarczyło tylko zakręcić się tu i ówdzie, a podrzędni cinkciarze, paserzy i inne podobne cwaniaczki sami się pojawiali. Owszem, mogłam okraść paru pierwszych lepszych z tego, co mieli akurat przy sobie, tylko co dalej? Wieści o mojej działalności zaraz by się rozniosły i zamiast zwitku dolarów dostałabym w końcu nożem pod żebro. Postąpiłam więc inaczej: owszem, opróżniałam takiemu przydybanemu cwaniaczkowi kieszenie, lecz w zamian oferowałam informację. Plotkę. Pogłoskę. Za każdym razem inną i każdą tak samo wyssaną z palca.
   Zgodnie z oczekiwaniami, błyskawicznie wywołałam taki chaos, że nawet lokalna prasa podchwyciła temat. Mnie pozostało tylko i aż wykorzystać sytuację. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że stąpam po bardzo cienkim lodzie i jeżeli nie sama lokalna bandyterka, to państwowe organa ścigania wreszcie się zorientują, co jest grane. Dlatego też w momencie, w którym zostałam zmuszona do nie tylko pokazania, ale i wyciągnięcia pistoletu w samoobronie, przerwałam całą akcję. I jak nagle się pojawiłam, tak zniknęłam.

   Drugą pozycją na liście było odwdzięczenie wszystkim, którym owa wdzięczność się należała. Zaczęłam od Halszki. Niestety, nie mogłam zaryzykować zobaczenia się z nią, więc najzwyczajniej nadałam paczkę. Zawierała ona długi, przepełniony intymnymi wyznaniami list oraz słusznej wagi załącznik, mający zabezpieczyć godną przyszłość całej jej rodzinie.
   Następnie postanowiłam podziękować Tamarze. Tym razem osobiście. Zapukałam więc pod adres znaleziony w teczce i… rozczarowałam się. Bardzo. Co prawda nie oczekiwałam, że od razu wyzna mi ona wszystkie winy, niemniej liczyłam przynajmniej na próbę szczerego wytłumaczenia, dlaczego postąpiła tak, a nie inaczej. Tymczasem tylko dzięki zaskoczeniu udało mi się wtargnąć do jej mieszkania, a potem było już tylko gorzej. Tamara najpierw zaczęła wyć, błagając mnie na kolanach o przebaczenie, potem przeszła do grożenia coraz straszniejszymi konsekwencjami, jeśli nie dam jej spokoju, aż wreszcie zaproponowała, że może załatwimy to inaczej. I zaczęła się przede mną rozbierać.
   Tak, miałam na nią ochotę. Znacznie większą, niż chciałabym przyznać. Niestety, nie mogłam… jak to „nie mogłam”? Rozsiadłam się na fotelu, podciągnęłam spódnicę i nakazałam, by mnie zaspokoiła. Tamara najwyraźniej speszyła się własną odwagą, lecz nie dałam jej już możliwości, by się wycofała, tylko złapałam za włosy i przyciągnęłam twarzą do krocza. I nie puszczałam, nim nie przeżyłam rozkoszy. Jednej. Drugiej. Trzecią może też dałabym radę, ale musiałam pamiętać, po co właściwie przyszłam.  
   Zaspokojona, postawiłam na stole wódkę i poleciłam Tamarze nalać. Tylko jej. I jeszcze raz. Opierała się, jednak i tym razem nie chciałam słyszeć sprzeciwu. Po kolejnym kieliszku powiedziała „dość”, na co ja ostentacyjnie wycelowałam w nią niezawodną we wzbudzaniu strachu broń i kazałam opróżnić butelkę. Doszła do niewiele ponad połowy i zaczęła się krztusić, lecz tyle wystarczyło mi aż nadto. Teraz pozostało już tylko zaczekać. Najlepiej ponownie zadając te same pytania, co wcześniej, póki Tamara była jeszcze w stanie odpowiadać.
   Tak, to ona na mnie doniosła i najpierw bezpośrednio przyczyniła się do mojej ucieczki w Bieszczady, a potem pośrednio do śmierci Zdzicha. Tak, zrobiła to z ewidentnie z własnej woli, choć motywy jej działania wciąż pozostawały dla mnie niejasne. Czy musiałam się za to mścić aż tak okrutnie? Nie. Wystarczyło mi, że chciałam to zrobić. I zrobiłam.
   Tamara albo naprawdę nie była do końca świadoma, że wypiła lekko licząc dwukrotną śmiertelną dawkę metanolu, albo udawała przed sobą, że nic złego się nie dzieje. I zasadniczo niespecjalnie mnie to interesowało. Z nieukrywaną satysfakcją patrzyłam, aż powoli traci zmysły, a gdy ostatecznie padła nieprzytomna, wytarłam chustką miejsca, na których mogłam pozostawić odciski palców, po czym wyszłam. Ot tak, jakby nigdy nic. Nawet nie siliłam się na przeszukiwanie mieszkania, bo niby po co? Osiągnęłam swój cel i nic więcej nie było mi potrzebne.
   Wróciłam do Kaliny późnym wieczorem i już od progu poprosiłam ją o ostatnią przysługę. Chociaż czy przysługę? Oznajmiłam, że dziś widzi mnie ostatni raz i jeśli chce zrobić coś, na co wtedy się nie zdecydowała, musi się pospieszyć. Jako że wciąż nie dała mi jasnej odpowiedzi, podeszłam do niej bez słowa i pocałowałam. Tak namiętnie, jak nigdy wcześniej. Po czym zażądałam – bo inaczej nie dało się tego nazwać – przygotowania kąpieli, podczas gdy ja naszykuję sypialnię.
   Nieistotne, jak bardzo bym nie okłamywała nas obie, Kalina była zdecydowanie najmniej atrakcyjną osobą, z jaką kiedykolwiek się kochałam. Tak z twarzy, jak i ciała. Mimo tego ani słowem, ani nawet gestem nie dałam jej do zrozumienia, że jest w jakikolwiek sposób gorsza od innych. W ten sposób pragnęłam podziękować jej za wszystko, co dla mnie zrobiła – tak dobrego, jak i złego. Czy jednak zrobiłam to tylko i wyłącznie dla niej? Zdecydowanie nie. Po zbliżeniu z Tamarą zrozumiałam, jak bardzo brakowało mi kobiet i po prostu potrzebowałam się wyżyć. Nie tylko wydotykałam, ale też wycałowałam Kalinę absolutnie wszędzie. Byłam dominująca, momentami wręcz brutalna i nie zwracałam uwagi ani ja jej zahamowania, ani ewentualne własne wątpliwości.

   Jeszcze nocą wrzuciłam do piecyka wszystko, co mogło łączyć mnie z dawnym życiem. Pożegnałam się z Kaliną i bladym świtem wsiadłam do pociągu, zmierzającego do Trójmiasta. Dlaczego akurat tam? Z jednej strony musiałam trzymać się z jak najdalej od Warszawy, lecz z drugiej nie ani nie mogłam, ani tym bardziej nie chciałam znów utknąć w zabitej dechami dziurze jak ostatnio. Tyle razy próbowałam żyć możliwie uczciwie, skromnie oraz nie rzucając się w oczy, i praktycznie zawsze kończyło się to dla mnie źle. Względnie jeszcze gorzej. A skoro tak, postanowiłam przestać oglądać się na jakiekolwiek zasady, normy społeczne, prawa i co tam jeszcze wyryto na kamiennych tablicach. I to była owa trzecia kwestia.
   Zresztą, co innego miałabym zrobić? Nawet jeśli faktycznie z moim ciałem działy się niewytłumaczalne rzeczy i nie tylko wyglądałam na lekko licząc połowę młodszą niż twierdziła metryka, ale i czułam się lepiej niż kiedykolwiek, to przecież miałam jedno jedyne życie. Jedyną szansę, by coś w nim osiągnąć. Jedyną możliwość podziękowania wszystkim, którzy mi pomogli i jedną ukarania tych, którzy wyrządzili mi krzywdę. Poza tym powrót do zwyczajnego (cokolwiek by to nie znaczyło) życia był najzwyczajniej w świecie niemożliwy. Nawet gdybym bardzo się postarała, nie potrafiłabym wtopić się w tłum i udawać, że to wcale nie ja kłamałam, oszukiwałam, wykorzystywałam, kradłam. I zabijałam.
   Tak, zabiłam. Nieważne, jak bardzo nie próbowałabym się tłumaczyć i jakich nie szukałabym wymówek czy usprawiedliwień, nic nie mogło zmienić niezaprzeczalnego faktu, że z pełną premedytacją pozbawiłam życia dwie osoby. Jakby tego było mało, nie odczuwałam z tego powodu nawet większych wyrzutów sumienia. Nie pogrążyłam się w żadnym szoku czy rozpaczy, ani tym bardziej nie wchodziłam w pretensjonalne metafizyczne dywagacje o popełnieniu najcięższego grzechu. Nic z tych rzeczy. Owszem, nie czułam się z tym specjalnie dobrze, niemniej traktowałam to jako coś, co zrobić musiałam, by ocalić siebie. Nie mniej i nie więcej. I choć miałam szczerą nadzieję, że już nigdy nie zostanę postawiona przed podobnym wyborem, byłam aż nadto świadoma, jaką podjęłabym wówczas decyzję.

*

   Tym razem przyglądam się Adelinie bez zbędnych emocji. Za to z głębokim postanowieniem, że mimo najszczerszych chęci wciąż są i będą kwestie, o których nie powiem nikomu. Także jej. Dlaczego? Dziwne pytanie. Mnie to w niczym nie pomoże, za to ją może skrzywdzić. I skrzywdzi, bo przy całej swej inteligencji, otwartości czy wyrozumiałości jest ona młodziutką, naiwną dziewczyną o zdecydowanie zbyt czystym sercu, która najzwyczajniej nie uniesie ciężaru tego, kim naprawdę jestem. A jeśli straci zaufanie do mnie, zapewne z czasem przestanie też wierzyć pozostałym swoim bliskim. Rodzinie, przyjaciołom, chłopakowi. A może i dziewczynie, bo choć nigdy wprost o tym nie rozmawiałyśmy, mam więcej niż tylko wrażenie, że do niezwykłej urody Adeliny wzdycha nie tylko płeć przeciwna.
   Nie oznacza to natomiast, że mój cokolwiek niezwykły życiorys pozostanie na zawsze sekretem. Tyle że będę musiała opowiedzieć go inaczej. Odrzeć ze wszystkich niepotrzebnych dłużyzn, nieistotnych z bieżącego punktu widzenia wydarzeń, zdecydowanie zbyt intymnych zwierzeń. Ot, miałam niespodziewanego narzeczonego, pierwszego równie nieoczekiwanego męża, starszą kochankę, następnie dla odmiany niechcianego, lecz jakże wówczas potrzebnego drugiego męża, kolejną partnerkę. Nigdy niespełnioną, jeszcze szkolną miłość w osobie Halszki. Zenka, któremu dla odmiany wyznałam jak najszczersze uczucie i z którym spędziłam bodaj najszczęśliwsze chwile życia. Niestety, także te najsmutniejsze. Po drodze przetrwałam rzeczy, których żadna miarą przetrwać nie powinnam. Aż wreszcie doszłam do momentu, w którym po prostu musiałam przestać silić się na bycie uczciwą, bogobojną kobietą.
   Czy chciałabym więc opowiedzieć dalszy ciąg tej historii? Bez dwóch zdań tak! Jednak w tym momencie nie mogę, co już zresztą z całą stanowczością stwierdziłam. A przynajmniej nie w taki sposób, w jaki pierwotnie zamierzałam. I choć nie jestem dumna ze złamania danej nie tylko sobie obietnicy, chwilowo nie widzę lepszej możliwości niż po prostu zamilknąć. Natomiast, gdy nadejdzie odpowiedni czas, znów usiądę naprzeciw Adeliny. Zaparzę dobrej kawy, poczęstuję jeszcze lepszym ciastem. I raz na zawsze skończę to, co już zbyt wiele razy próbowałam zaczynać. Opowiem, w jaki sposób rozpoczęłam nowe życie. Od całkowitego zera. Tym razem jednak na zupełnie innych zasadach niż poprzednio.

*

   Wreszcie wyciągnęłam odpowiednie wnioski z krzywd, które mnie spotkały i nie miałam zamiaru być dłużej tak naiwna, by nie rzec bezbrzeżnie durna. A przynajmniej taką było założenie. Z początku zastanawiałam się całkiem poważnie, czy nie powinnam wyjechać z kraju – a właściwie uciec, bo to byłoby odpowiedniejsze określenie. I choć rozum podpowiadał, że być może to właśnie byłoby najlepsze wyjście, serce nieodmiennie protestowało. Dlatego też postanowiłam pozostać, na początku skupiając się na zapewnieniu sobie bezpiecznej anonimowości.
   Skryłam się w tak głębokim cieniu, by nawet najbardziej wścibskie oczy nie były w stanie mnie wypatrzeć. Następnie wybadałam, jaki sposób zarobienia na życie byłby w mojej cokolwiek specyficznej sytuacji najodpowiedniejszy. Rozwiązanie narzucało się samo: skoro już znalazłam się w bezpośredniej bliskości portów, przez które przepływały niepoliczalne ilości najróżniejszych towarów z najodleglejszych zakątków świata, wybrałam ten najbardziej banalny w postaci „kup tanio, sprzedaj drogo”. Miałam więc jasno obrany cel, miałam cierpliwość i przede wszystkim miałam czas. Dużo czasu. Ile dokładnie? Odbicie w lustrze twierdziło, że być może więcej, niż mogłoby się wydawać także mnie samej.
   Postępowałam nadto ostrożnie i ostatecznie poświęciłam na to kilka lat, lecz wreszcie uzbierałam niemałą fortunkę. A gdy już zapewniłam sobie odpowiednie środki, postanowiłam raz na zawsze rozliczyć się ze zdecydowanie zbyt długo oczekujących na spełnienie przyrzeczeń. Zaczynając od odnalezienia wszystkich, na których mi zależało. Lub przynajmniej wydawało mi się, że zależy.
   Czy wszystkie moje przewidywania były słuszne a działania zakończone sukcesem? Jak zwykle nie. Choćby z wciąż najdroższą mi osobą, czyli Halszką, nie było mi dane już nigdy się zobaczyć. Zmarła zaledwie kilka tygodni przed moimi odwiedzinami, pozostawiając po sobie jedynie smutek, ból i żal. Niesiona niedającymi się opanować emocjami, podjęłam może i skrajnie lekkomyślną, lecz według mnie jedynie słuszną decyzję i powiedziałam jej córkom, kim dla mnie była i co do niej czułam. Czy uwierzyły? Sądząc po ich reakcji niekoniecznie, lecz nie miałam zamiaru przekonywać nikogo na siłę.
   Kolejna była Rojza. Po bardzo długich i równie kosztownych poszukiwaniach udało mi się wreszcie odnaleźć jej ślady aż za żelazną kurtyną. Niestety, by dowiedzieć się więcej, musiałabym pojechać – a najlepiej polecieć – tam osobiście, co z oczywistych powodów nie wchodziło w grę. Co więc byłam w stanie zrobić? Najprostszą z możliwych rzeczy: dać się znaleźć. Szczerze wątpiłam, by Rojza zerwała wszelkie kontakty z dawną ojczyzną, a w szczególności z miejscem, w którym się poznałyśmy. Wybrałam się więc na Śląsk i kręciłam w okolicy byłej już restauracji na tyle długo, by ewentualny rojzowy wywiad mnie zauważył. Po czym wróciłam do siebie i czekałam. Bez rezultatu. Po paru miesiącach ponowiłam wizytę, lecz i tym razem niewiele z tego wyszło. I gdy już miałam zupełnie odpuścić, dostałam list.
   Tak, to była ona! Choć nasza korespondencja odbywała się za pośrednictwem nie tylko poczty, ale też najwyraźniej osób trzecich, przez co nie była ani szybka, ani w pełni bezpieczna, cieszyłam się jak dziecko. Co więcej, mimo że wciąż nie mogłam zobaczyć się z Rojzą twarzą w twarz, okoliczność jej przebywania na tym zgniłym kapitalistycznym zachodzie podsunęła mi do głowy kolejną myśl. Bez porównania bardziej oderwaną od rzeczywistości niż poprzednie, w gdzie właściwie miałabym szukać brata? Czy powinnam skupić się na nim samym, czy raczej na jego potomkach? Nie miałam pojęcia, niemniej wiedziałam już, że zrobię wszystko, co tylko się da, by osiągnąć cel. I jeszcze więcej tego, co się nie da.
   Na szczęście w międzyczasie nastąpiły długo wyczekiwane zmiany na szczytach władzy i nawet taka osoba jak ja mogła sobie pozwolić na większą swobodę działania. Coraz śmielej wychodziłam z cienia i dywersyfikowałam nie tylko źródła dochodu, lecz także sposoby lokowania zysków, tylko co w zasadzie z tego wynikało? Od pewnego momentu nie miałam już ani na co, ani przede wszystkim na kogo wydawać pieniędzy. Bieżący poziom życia wystarczał mi aż nadto, natomiast po tym, co przeszłam, najzwyczajniej bałam się dopuścić do siebie kogokolwiek. Mimo że nieraz mniej lub bardziej otwarcie proponowano mi zacieśnienie znajomości, zawsze odmawiałam. Na tyle dosadnie, bym nie musiała powtarzać. Choć nieraz wyłam z tego powodu nocami w poduszkę, nigdy nie pozwoliłam sobie na żadną głębszą zażyłość, żadną bardziej intymną relację, a już na pewno na absolutnie żadną miłość.
   Zaangażowałam za to wszelkie siły i środki we wspomnianą akcję poszukiwawczą. Niestety, mijały kolejne tygodnie, miesiące, rok, drugi, mnożąc tylko fałszywe tropy, ślepe zaułki i zawiedzione nadzieje. Miotałam się między poczuciem winy, samotnością oraz w gruncie rzeczy bezsensownością dalszych działań. Coraz częściej myślałam, czy nie byłoby najlepszym wyjściem po prostu dać sobie spokój? Zrealizować jakieś niespełnione nigdy marzenie, przeżyć ostatnią przyjemność i może nie tyle rzucić się z mostu, bo nawet tego najwyraźniej nie potrafiłam, tylko strzelić sobie w łeb. Raz a porządnie. Niestety – a może na szczęście? – nie potrafiłabym się na coś takiego zdobyć. Pozostawało mi cierpieć w milczeniu i żyć ufnością, by wreszcie los się do mnie uśmiechnął.

   Cóż, nie do końca takiego uśmiechu się spodziewałam. Mimo że sama unikałam jak ognia zaangażowania emocjonalnego, nie mogłam zabronić, by ktoś zapałał do mnie uczuciem. Tak mocnym, szczerym i jednocześnie naiwnym, jak tylko potrafi młody, zagubiony chłopak, który nieoczekiwanie spotkał na swej drodze emanującą niezaprzeczalnym seksapilem, sporo starszą kobietę. Czyli właśnie mnie. Z początku odpychałam go tak samo jak innych, a może nawet i bardziej przez wzgląd na jego wiek. Prosiłam, zniechęcałam, ostrzegałam. Wciąż bez skutku. Ostatecznie stanęło na tym, że owszem, dam mu szansę, ale najpierw niech udowodni własną dojrzałość. Zamiast skupiać się na mnie, ma skończyć studia, znaleźć pracę i wtedy do mnie wrócić.
   Czy była to słuszna decyzja? Mądra? Odpowiedzialna? Raczej nie. Miałam jednak cichą nadzieję, że Edek nie tyle o mnie zapomni, co po prostu w międzyczasie znajdzie sobie kogoś bardziej odpowiedniego. Jakże się pomyliłam! Faktycznie, dotrzymał obietnicy i to z nawiązką, decydując się na kontynuację kariery już jako świeżo upieczony doktorant. Skoro tak, ja także musiałam być słowna. A kto wie, może i chciałam? Młodzieniec był bez dwóch zdań przystojny, inteligentny, oczytany, na odpowiednim poziomie i co tam jeszcze. I ewidentnie zapatrzony we mnie jak w obrazek.
   Pozostawała najważniejsza kwestia: jak wiele mogłam mu o sobie powiedzieć i w jakim stopniu powinniśmy się kryć, a w jakim ujawnić nasz związek? Wyglądający na mojego syna, a faktycznie zbliżający się do wieku wnuka Edek nie był Zenkiem, podobnie jak tętniące życiem Trójmiasto nijak się miało do zabitego dechami bieszczadzkiego odludzia. Owszem, mogłam potraktować tę relację jedynie jako przelotny romans, jednak byłoby to nieuczciwe wobec nas obojga. Co, jeżeli Edek nie tyle się we mnie zauroczył, co szczerze pokochał? Sama ta myśl zarówno mnie wzruszała, napełniała niewysłowioną radością i autentycznie przerażała.
   Najpierw przedyskutowałam z Edkiem wszystkie najważniejsze kwestie. Powiedziałam otwartym tekstem, że mam za sobą trudną przeszłość i momentami nie będzie mu ze mną ani lekko, ani łatwo, ani przyjemnie. Miałam swoje przyzwyczajenia, wymagania – i to wobec nas obojga – fochy, chimery. I życzenia. Także, a może przede wszystkim te łóżkowe, które będzie musiał spełniać z nawiązką, bo jak nie, to…  
   Po prawdzie cichutko liczyłam, że Edek z właściwym dla jemu podobnych jurnych młodzieniaszków przejdzie od słów do czynów, lecz czegoś takiego się nie spodziewałam. Chłopak nie tylko dorównał, lecz miejscami wręcz prześcignął ambicją Zenka oraz wszystkich jego poprzedników. Był bardzo pojętnym i jeszcze pilniejszym uczniem, któremu jedynie na samym początku musiałam powtarzać coś dwa razy. Naprawdę doceniałam jego zaangażowanie i sama coraz śmielej pozwalałam na odkrywanie najwspanialszych tajników cielesności, równocześnie przypominając sobie, jak to jest być kobietą. Komplementowaną, wielbioną, dopieszczaną. W dokładnie taki sposób i dokładnie te miejsca, w które tylko sobie życzyłam.
   Nie oznaczało to oczywiście, że opieraliśmy nasze stosunki jedynie na stosunkach! Co to, to nie! Coraz częściej i coraz bardziej otwarcie pojawialiśmy się razem w towarzystwie i choć nie wszyscy spoglądali na nas przychylnym okiem, Edek wydawał się tym zupełnie nie przejmować. Ja dla odmiany musiałam pilnować się znacznie bardziej, także ze względu na obecność jego koleżanek. A zwłaszcza ich matek, z których kilka chętniej poznałabym bliżej. Zaprosiła na wieczorną kawę, zachęciła do zwierzeń, cierpliwie wysłuchała. Po czym rzuciła na łóżko, ściągnęła majtki przez głowę i udowodniła, że mają w sobie bez porównania więcej erotyzmu, niż kiedykolwiek sobie wyobrażały. Tym razem jednak nie miałam najmniejszego zamiaru pozwolić, by fantazje wyszły poza przynależną im sferę, choć parokrotnie nie obyło się bez bolesnego wbijania paznokci w zaciśnięte uda.

   I gdy ponownie wydawało mi się, że teraz już naprawdę nic nie stanie mi na drodze do szczęścia, pewnej grudniowej niedzieli dzieciom zabrano „Teleranek”, a mnie Edka. Szczęście w nieszczęściu, że służby zainteresowały się tylko nim, bo gdyby zaczęły prześwietlać także mnie, zapewne nie wywinęłabym się oskarżeniem o działalność na szkodę ustroju. I to znacznie poważniejszymi niż jakiś kolportaż bibuły czy podobne śmiechu warte obgadywanie partyjnego rektora w kotłowni. Co oczywiście nie oznaczało, że miałam zamiar przyglądać się temu, co spotyka mojego… konkubenta? Niezależnie od nazewnictwa, byłam mu to winna.
   Niestety szybko okazało się, że wszyscy dookoła schowali głowy w piasek. Włącznie z rodzicami Edka. Owszem, od początku nie darzyli mnie specjalną sympatią, ale przecież to był ich syn, do jasnej, ciemnej i dowolnego koloru cholery! Chociaż czy moi potraktowali mnie lepiej, gdy najbardziej potrzebowałam ich pomocy? No właśnie. Ostatecznie więc musiałam podjąć ryzyko i wziąć sprawy we własne ręce. Oczywiście nikt nie miał zamiaru udzielać mi informacji, niemniej w końcu udało mi się dotrzeć odpowiednio wysoko. Początkowo postanowiłam zagrać zgraną kartą zrozpaczonej przyjaciółki rodziny, lecz bez rezultatu. Zaczęłam więc sugerować gotowość do odpowiedniego odwdzięczenia się za przysługę, co dla odmiany szybko zaczęło przynosić całkiem wymierne efekty.
   Tyle że niekoniecznie. Oczywiście nie byłam tak naiwna, by myśleć, że załatwię wszystko jedną łapówką i Edek już następnego poranka będzie cieszył się wolnością, niemniej nie spodziewałam się postawienia dodatkowego warunku. A przynajmniej nie takiego. Z drugiej strony czy po raz pierwszy zapłaciłabym ciałem za coś, na czym mi zależało? Albo za kogoś? Tym bardziej nie. I z dwojga złego wolałam już to, niż propozycje współpracy w rodzaju „dzisiaj wypuścimy gnojka, a jutro uprzejmie nam pani doniesie, jaką gazetę czytał na kiblu”. Pomyślałam wówczas, że skoro tak czy inaczej będę musiała się zeszmacić, być może uda mi się ugrać też jakąś korzyść dla siebie? Owszem, byłaby to gra skrajnie niebezpieczna, lecz przecież i tak znów byłam na widelcu aparatu państwowego. I to nie tylko na nim, gdybym miała być dokładna.
   Czy wywiązałam się z umowy? Tak. Mało tego: zostałam potraktowana znacznie lepiej, niż mogłabym się spodziewać. Oczekiwałam raczej służbowego pokoiku na zapleczu, skrzypiącego łóżka, wódki zamiast gry wstępnej i papierosa na do widzenia, podczas gdy porucznik Sławomir zachował się jak… nie chciałam użyć słowa „dżentelmen”, lecz tak właśnie było. Zawiózł mnie do prywatnego mieszkania, zaproponował wino, rozmowę, nawet krótki taniec, bym odpowiednio się rozluźniła. A gdy przyszło co do czego, stanął na wysokości zadania. I nie, nie miałam na myśli jedynie „zabawnej” gry słów. Jakkolwiek źle bym go nie oceniała przez pryzmat tego, kim był i czego właściwie ode mnie zażądał, po wszystkim nie czułam ani wyrzutów sumienia, ani wstydu, ani nawet ulgi, że to wszystko wreszcie się skończyło.
   Przeciwnie: było mi z tym dobrze. Zbyt dobrze. Czyżbym naprawdę była zepsutą do szpiku kości, pozbawioną już zupełnie kręgosłupa moralnego kobietą? Przecież powinnam raczej przeciwstawić się reżimowi, który wyrządził mnie i moim bliskim tak wiele złego, a zamiast tego… no właśnie. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat przespałam się z mężczyzną, który sam z siebie doskonale wiedział, w jaki sposób postępować z kobietą. Gdy należało być delikatnym, był delikatny. Gdy zdecydowanym, zdecydowany. Nie czekał na pokazanie czegoś palcem, nie poganiał mnie, nie marudził i nie wymusił absolutnie niczego, na co sama bym nie pozwoliła. Jakby tego było mało, dotrzymał słowa i raptem dwa dni później wypuścił Edka. Całego, zdrowego i nawet niespecjalnie poobijanego. A ja nie miałam bladego pojęcia, czy powinnam jeszcze w progu wycałować chłopaka na powitanie, czy raczej zapaść się przed nim pod ziemię.
   Co gorsza, nie tylko ja zaczęłam mieć wątpliwości. Edek wyraźnie okazywał mi mniej czułości niż wcześniej, za to coraz częściej przebąkiwał o chęci stabilizacji, założenia rodziny i innych podobnych rzeczach, których ja najzwyczajniej nie byłam w stanie mu dać. Zapewne nie bez sugestii rodziców, którzy zamiast przynajmniej mi podziękować, a najlepiej jakoś wynagrodzić poniesione straty nie tylko moralne, zaczęli otwarcie mnie unikać. Dlatego właśnie, choć wciąż zależało mi na tym związku, postanowiłam dłużej nie oszukiwać ani Edka, ani siebie. A gdy ostatecznie powiedzieliśmy sobie „koniec”, nie zdobywając się nawet na ów przysłowiowy ostatni seks na pożegnanie, znów musiałam przemyśleć parę kwestii. Zwłaszcza tych najbardziej podstawowych.

   Czy mogłam wreszcie osiągnąć to, na czym od dawna mi zależało? Teoretycznie tak.  Rojza, pomimo wszelkich starań, ewidentnie nie była w stanie odnaleźć mojego brata, a skoro ona nie dała rady, nikt inny też by nie dał. Nikt poza odpowiednimi instytucjami państwowymi, co jednak wiązało się z wiadomym ryzykiem i koniecznością poniesienia pewnych kosztów. Jednak poza wątpliwymi resztkami godności i tak nie miałam już wiele do stracenia i dlatego ostatecznie stwierdziłam, że niech się dzieje, co chce.
   Porucznik był mocno zaskoczony zarówno mą ponowną wizytą, jak i zwłaszcza jej powodem. Na szczęście uwierzył – lub przynajmniej takie sprawiał wrażenie – w opowieść o zaginionym „kuzynie” i stwierdził, że to niby nie jego zakres obowiązków, ale podpyta, kogo trzeba, co dałoby się zrobić. Ja natomiast zaproponowałam, że w zamian także zobaczę, co mogłabym dać mu w zamian. I zrobić.
   Czy to właśnie był ten moment, w którym ostatecznie wyrzuciłam do śmieci i tak od dawna rozregulowany kompas moralny? Bardzo możliwe. Tak czy inaczej, maszyna ostatecznie poszła w ruch. Ja zresztą też. Tylko i włącznie dlatego, że chciałam. Pragnęłam wreszcie zaspokoić własnych pragnienia, spełnić marzenia oraz zadośćuczynić ambicjom. Zdecydowanie nie tylko tym erotycznym, co oczywiście nie oznaczało, że nie miałam zamiaru wykorzystywać każdej nadarzającej się okazji i w taki sposób. A że było to co najmniej dwuznaczne etycznie? Po prawdzie nieszczególnie mnie to obchodziło. Także – a może przede wszystkim – dlatego, że wyjątkowo łaskawy do tej pory czas najwidoczniej zaczął sobie o mnie przypominać.
   Co prawda ani mój wygląd, ani zdrowie wciąż nijak nie zgadzały się z metryką, jednak różnica nie była już tak zdumiewająca jak ledwie kilka wcześniej. Zmarszczki się pogłębiły, lśniące złoto włosów ustępowało coraz wyraźniej matowemu srebru, a i wyostrzone do tej pory zmysły coraz częściej zaczęły mnie zawodzić. Na dodatek zmiany na gorsze następowały ewidentnie coraz szybciej i mimo najróżniejszych starań niespecjalnie byłam w stanie im przeciwdziałać. A że tym bardziej nie miałam pojęcia, co będzie się działo w nawet tej najbliższej przyszłości, wsadziłam sobie wszelkie wątpliwości, skrupuły i wyrzuty sumienia głęboko w miejsce, które nieraz bardzo zapamiętale penetrował mój obecny kochanek. Ku mej nieukrywanej przyjemności zresztą.
   Odnalezienie brata nie było jednak mym jedynym priorytetem. Mimo wciąż wyraźnego oporu władzy widać było jak na dłoni, że system chwieje się w posadach i lada chwila będziemy mieli albo własną wersję pierestrojki, albo, co bardziej prawdopodobne, rozpierestrojki. Dlatego właśnie musiałam zabezpieczyć siebie i swą przyszłość jak tylko potrafiłam, by wiejący coraz silniej wicher przemian nie rzucił mną na śmietnik historii. Wtajemniczyłam Sławomira w większość interesów, a gdy udowodnił, że mogę mu w pełni zaufać, wręcz sama namawiałam, by korzystał z wciąż aktualnych przywilejów i samemu też wykazał się w tej materii. Oczywiście zgodnie ze sprawdzoną wielokrotnie zasadą „tisze jediesz, dalsze budiesz”.

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja: playgroundai

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 10.02.2024. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz