Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 16)

Saga o gwiezdnej kobiecie, czyli wyznanie z historią w tle (część 16)Zapraszam na epizod szesnasty, w którym opowieść Estelli wreszcie dobiega końca.

***

ROZDZIAŁ PIĄTY – ESTELLA (4/4)

*

   Początek ostatniej dekady wieku przyniósł, poza wywróceniem realiów społeczno-polityczno-gospodarczych całego kraju (i połowy kontynentu przy okazji) do góry nogami, także najpoważniejszą zmianę w mym prywatnym życiu od wielu, wielu lat. I nie, nie miałam na myśli jedynie przeistoczenia się – o dziwo znacznie sprawniejszego, niż mogłabym spodziewać – w lokalną damę rodzącego się kapitalizmu, czy jak to się wówczas modnie mówiło „businesswoman”.
   Nie to jednak było najważniejsze. Przy wydatnym udziale Sławomira, który także szybko odnalazł się w nowej rzeczywistości, wreszcie udało mi się nawiązać kontakt z rodziną. Dokładniej z wnuczką brata, która – co zarówno niepomiernie mnie zaskoczyło, jak i szczerze wzruszyło – odpowiedziała na mój list taką polszczyzną, jakiej sama bym się nie powstydziła. Mało tego: po ledwie paru miesiącach zapowiedziała, że wpadnie z odwiedzinami. O tak, jakby wybierała się na weekend za miastem, a nie powracała na ziemię przodków, o której wiedziała tyle, ile przeczytała w książkach. Tylko czy na pewno?
   Widziałam Mégane pierwszy raz w życiu i w zasadzie poza domieszką (mocno już rozwodnioną zresztą) krwi nic mnie z nią nie łączyło, a mimo tego nie potrafiłam opanować emocji. A co, jeśli właśnie to było powodem? Druga, piąta czy dziesiąta woda po kisielu, nieważne! Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że była moją jedyną żyjącą krewną, której najwyraźniej została przekazana nie tylko miłość do odległej ojczyzny, lecz także pamięć o siostrze dziadka.
   Niestety, choćbym nie wiadomo, jak chciała, nie mogłam wyprowadzić Mégane z błędu. Zdecydowałam więc, że na rozwiązanie tajemnicy cioteczki Estelli – bo tak się przedstawiłam – przyjdzie jeszcze czas. Czemu natomiast cioteczki i dlaczego Estelli? Otóż tak ogólnikowe określenie powinowactwa wydało mi się idealne, zaś zbieżność dla prawdziwego imienia, do którego używania postanowiłam wreszcie powrócić, wytłumaczyłam niecodzienną tradycją rodzinną. Zresztą nie to było najważniejsze, a kolejne niespodziewane wyzwanie w postaci przeprowadzki Mégane. Do Polski. Najprawdopodobniej od razu na stałe. Z jakiego powodu? Sama zainteresowana nie potrafiła tego do końca logicznie uzasadnić, niemniej postanowiłam nie dopytywać. Wiedziałam aż nadto dobrze, jak to jest, gdy kierujemy się głosem serca, a nie rozumu, więc…
   …więc minął niewiele ponad rok, a zamiast pisać listy czy wydzwaniać na drugi koniec świata, przysiadałam na tarasie jeszcze przedwojennej willi, delektując się klimatem jakże przypominającym mi własną młodość. Tak bardzo, aż momentami żałowałam podarowania tejże nieruchomości Mégane w ramach prezentu. A może raczej zadośćuczynienia za błędy przeszłości, mającego przede wszystkim zagłuszyć wyrzuty sumienia? Wolałam się nad tym zbytnio nie zastanawiać.
   Tak czy inaczej pomagałam Mégane, jak tylko potrafiłam i całkiem szybko zrobiłam z niej liczącą się w lokalnym światku businesswoman. Tym razem już bez cudzysłowu. I choć ewidentnie brakowało jej mojego talentu do pomnażania pieniędzy, dostała ich na początek aż nadto, by się tej sztuki nauczyć. Po części ze wspomnianej już chęci odpokutowania dawnych win, lecz przede wszystkim w powodu Sławomira, który nagle mocno podupadł na zdrowiu. Bóle, zasłabnięcia, zaniki świadomości, z każdym miesiącem lista problemów się wydłużała, podobnie jak rejestr odwiedzonych specjalistów. Owszem, Sławomir starał się z tego wszystkiego żartować, podśmiechujkując się zwłaszcza z własnych niepowodzeń łóżkowych, jednak pewnym momencie stało się jasne, że jedynie ów coraz czarniejszy humor mu pozostał. Mnie zresztą też.
   Miałam nadzieję, że skoro tym razem miałam nadto czasu, by przygotować się na odejście ukochanego, spędzić z nim ostatnie dni i godziny, po czym przy wsparciu bliskich przeżyć żałobę, będzie mi łatwiej. O jakże byłam głupia… nie tylko chciałam, ale wręcz musiałam czym prędzej odciąć się od całego świata dla dobra tak siebie, jak i wszystkich dokoła. Na czele z Mégane, z którą po prawdzie zaczęło mi w międzyczasie być coraz bardziej nie po drodze. Jej zależało przede wszystkim na robieniu kariery za dnia oraz brylowaniu w towarzystwie wieczorami, podczas gdy ja potrzebowałam po prostu spokoju. Tak ducha, jak i ciała.

   Dlatego właśnie postanowiłam, że przynajmniej na jakiś czas wrócę do Warszawy. Odwiedzę parę znajomych miejsc i przynajmniej postaram się odnaleźć echa dawnych wspomnień, które – a przynajmniej taką miałam nadzieję – pomogą mi w odzyskaniu równowagi. Kupiłam więc piętro w całkiem przyjemnej kamienicy w samym centrum, gdzie urządziłam sobie całkiem przyjemne gniazdko. Trochę złote, trochę skromne, skrojone idealnie pod me drobnomieszczańskie w gruncie rzeczy gusta. Tylko co z tego? Usilne starania powrotu do przeszłości nie przynosiły mi w zasadzie żadnej satysfakcji, a wszelkie próby poukładania sobie bieżącego życia z kimkolwiek kończyły się już na etapie rozważań teoretycznych. Po Sławomirze – a także wcześniejszym Edku, którego ani nie mogłam, ani nie chciałam w tym równaniu pomijać – nijak nie miałam ochoty na mężczyzn, a o z założenia burzliwej relacji z kobietą wolałam nawet nie myśleć.
   I gdy już miałam wracać do Trójmiasta z podkulonym ogonem, naszła mnie równie nagła, co niespodziewana chęć na przeżycie niezobowiązującej przygody z… no właśnie. Nigdy wcześniej nie korzystałam z usług pań do towarzystwa i w pierwszym odruchu popukałam się w głowę, że jak to, miałabym płacić za takie rzeczy? Niedoczekanie! Zaskakująco szybko stwierdziłam jednak, że może będzie to najlepsze wyjście? Stawiałam konkretne warunki, płaciłam umówioną stawkę i dostawałam za nią dokładnie to, czego oczekiwałam od profesjonalistki w swoim fachu. Zresztą moja relacja z Tamarą też przecież nie była całkowicie bezinteresowana. Ostatecznie więc poszukałam, podzwoniłam, popytałam i wreszcie przedstawiłam całą listę oczekiwań, umawiając spotkanie na kolejny dzień. Czy raczej noc. Przygotowałam i siebie, i mieszkanie – bo nie upadłam jeszcze tak nisko, by kryć się po hotelach – i o umówionej godzinie otwarłam drzwi.
   Czy byłam usatysfakcjonowana wizytą? Oj tak… Miriola, bo tak się przedstawiła, była naprawdę ładna, a kiedy przebrałam ją w suknię z dawno minionej epoki i równie stylowo uczesałam, przeistoczyła się w prawdziwą szlachcianeczkę. Widziałam też – a zwłaszcza czułam – że starała się, jak tylko mogła, wznosząc się na wyżyny swych niemałych umiejętności. Mimo że przecież obcowała z dużo starszą kobietą o cokolwiek niecodziennych preferencjach seksualnych, ani przez moment nie zauważyłam, by do czegokolwiek się zmuszała, zaspokajając mnie na wszelkie sposoby, jakie tylko sobie wymyśliłam. Nie wzbraniała się także, bym na koniec odwdzięczyła się jej tym samym i sprawiła zdecydowanie nieudawaną rozkosz.
   O co mi więc chodziło? O jakże oczywisty brak w tym wszystkim głębszego uczucia? A może po prostu o świadomość, że nikt nigdy nie będzie w stanie zastąpić mi ani Tamary, ani Anieli, ani… z drugiej strony byłabym (nie)skończoną idiotką, gdybym oczekiwała czegokolwiek więcej niż cielesnej przyjemności, które zresztą dostałam więcej, niż mogłabym się spodziewać. Dlatego też, niesiona przypływem fantazji, wstałam bladym świtem, po cichu przygotowałam szybkie śniadanie i obudziłam mą kochankę, zlizując miód z jej tak samo słodkiej piersi. Z innych co ciekawszych miejsc zresztą też.
   Czy był to nasz ostatni raz? Otóż nie. Wiedziałam doskonale, że Miriola robi to przede wszystkim dla pieniędzy, lecz paradoksalnie odpowiadał mi taki układ bez poważniejszych zobowiązań, oparty jedynie na czystym zysku i dla odmiany bardzo nieczystej przyjemności. Tak dużej, aż opóźniłam wyjazd raz i drugi, by w końcu zrozumieć, że dokąd miałabym wracać? I po co niby? Mégane była wyraźnie zajęta własnymi sprawami i coraz wyraźniej nie tyle nie mogła, co nie chciała znaleźć dla mnie czasu, interesy kręciły się właściwie same, prowadzone rękami sprawdzonych współpracowników, a poza tym, kiedy niby miałabym spełnić swe od dawna tłumione fantazje, jeśli nie teraz? Skontaktowałam się więc z opiekunką Mirioli i złożyłam im obu propozycję długoterminową. Były wyraźnie zaskoczone, lecz wszystko okazało się jak zwykle jedynie kwestią ceny.
   Tym sposobem Miriola miała spędzić ze mną cały miesiąc. Trzydzieści dni wypełnionych wizytami w teatrze, przesiadywaniem na parkowych ławeczkach, wycieczkami za miasto. Trzydzieści nocy wyuzdanego lesbijskiego seksu przy użyciu wszystkich możliwych i niemożliwych gadżetów. Trzydzieści wspólnych poranków, leniwego przytulania przy prześwitującym przez kwieciste zasłonki świetle i równie nastrojowej muzyce. Trzydzieści kolacji w najlepszych restauracjach, podczas których Miriola nieraz ukradkiem dotykała mnie stopą, po czym ja odwdzięczałam się jej podciągnięciem sukienki w toalecie i wylizaniem wszystkiego, do czego tylko mogłam sięgnąć.
   Czy byłam z nią szczęśliwa? Na swój sposób na pewno tak. Wiedziałam jednak, że nic nie może przecież wiecznie trwać i po upływie naszego kontraktu podziękowałam Mirioli za wspólny czas, obdarowałam nadto hojnie i życzyłam wszystkiego dobrego w życiu. Jakie by ono nie było.

*

   Kiedy byłam już całkowicie pewna, że wreszcie wyczerpałam limit niespodzianek na kolejne co najmniej dziesięć lat, odebrałam pewien list. Z tą samą zagraniczną pieczątką, jaką zapamiętałam z korespondencji z Mégane. Otworzyłam go więc, przeczytałam raz, drugi i dziesiąty… dobrze, że akurat byłam sama, bo na przemian płakałam ze wzruszenia i rzucałam najbardziej ordynarnymi wyzwiskami. Gdy wreszcie opanowałam emocje, od razu zaczęłam planować, co oraz w jaki sposób powinnam zrobić. Jak najszybciej, bo czasu było naprawdę niewiele, a gra toczyła się o nikogo innego jak mojego bratanka. Znaczy ojca Mégane. Najwyraźniej porzuconego przez wszystkich i niezdolnego do czegokolwiek poza wysłaniem wiadomości. I to nawet nie samodzielnie, a przez szpital, w którym czekał już tylko na koniec swych dni.
   Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że mogła to być jakaś grubszymi nićmi szyta afera, ale co mi pozostało poza podjęciem ryzyka? Zabezpieczyłam się więc na wszelkie możliwe i niemożliwe sposoby, włącznie z zapewnieniem sobie ochrony na miejscu, po czym poleciałam na niedoszłą – na całe szczęście zresztą, jak wielokrotnie pokazała historia – polską kolonię.
   Podróż nie była ani szybka, ani łatwa, ani momentami specjalnie przyjemna – choćby dlatego, że sam widok alabastrowej damy w mocno średnim wieku potrafił wywołać w tej części świata niekoniecznie zdrowe zainteresowanie – ale wreszcie dotarłam do prowincjonalnego szpitala w kraju kwitnącego baobabu. Najpierw, przy wydatnej pomocy wynajętego bodyguarda i tłumacza w jednym, porozmawiałam z dyrektorem, ordynatorem czy kim on tam właściwie nie był i z miejsca podziękowałam za pomoc w odnalezieniu mnie, co przecież łatwe nie było. Po czym wypytałam o nadawcę listu i dopiero bogatsza o tę wiedzę postanowiłam go zobaczyć.
   Mimo jego wieku, ewidentnie beznadziejnego stanu oraz mocno już zatartych wspomnień brata w mojej głowie, od razu dostrzegłam podobieństwo pomiędzy nimi. On dla odmiany dość długo mi się przypatrywał i gdy już traciłam nadzieję, że cokolwiek z tych oględzin wyniknie, wyraźnie się ożywił i wymamrotał coś do towarzyszącego mi lekarza. Ten próbował protestować, ale w końcu uległ i pozostawił nas samych. I wtedy usłyszałam wypowiedzianą ledwie słyszalnym głosem prośbę, bym otworzyła szufladę i wyjęła z niej książkę.
   Widok przedwojennego jeszcze, polskiego Pisma Świętego szczerze mnie wzruszył, lecz prawdziwe zaskoczenie czekało dopiero po jego otwarciu. Ujrzałam bowiem brata. I siebie. Na wspólnej, zrobionej (o ile mnie pamięć nie zawodziła) w naszym ogrodzie, trzymającej się chyba tylko siłą nostalgii wyblakłej fotografii.

   Mogłam oczywiście kłamać, ale po co? I przede wszystkim komu? Choć nigdy bym się tego po sobie nie spodziewała, bez mrugnięcia okiem potwierdziłam, że tak, to ja. I… to wszystko. Nie zostałam zarzucona żadnymi pytaniami, pretensjami, niczym. Mężczyzna jedynie wciąż mi się przyglądał, uśmiechając się słabo. A ja nie miałam bladego pojęcia, co zrobić. Cieszyć się? Znów rozpłakać? Przynajmniej spróbować poznać jego koleje losu? Ostatecznie zdecydowałam, że zacznę opowiadać sama. I opowiedziałam. O sobie, bracie, naszych rodzicach, znów własnych przeżyciach. Oraz o Mégane, której roli w całej tej sytuacji nie byłam jeszcze do końca pewna. Czasami dostawałam w zamian całkiem wyczerpujące wyjaśnienia, innym razem odpowiadała mi jedynie cisza, ale w końcu dowiedziałam się wszystkiego, co chciałam i powinnam wiedzieć. Pożegnałam się dopiero późnym wieczorem i to tylko dlatego, że pielęgniarki mnie wygoniły.
   Przez całą noc rozmyślałam o kolejnym dniu, a gdy ten nadszedł i powróciłam do szpitala, zastałam w nim… księdza. Nieszczególnie orientowałam się, jakiego obrządku, jednakże nie miało to większego znaczenia. Przyjęłam wyrazy współczucia, omówiłam podstawowe sprawy związane z pogrzebem i zaczęłam przygotowywać się do powrotu, bo co niby innego miałam zrobić? Pozostać i rwać włosy z głowy? Nikomu poza sobą nie byłam w stanie już pomóc. Chociaż nie, przepraszam, mogłam. Na wszelki wypadek przygotowałam się na naprawdę konkretne wydatki i teraz nie miałam ani potrzeby, ani i chęci zabierać pieniędzy z powrotem. Poprosiłam więc na stronę owego duchownego oraz najważniejsze osoby z dyrekcji, położyłam na stole zamykaną na kluczyk kasetkę i zapowiedziałam, by przeznaczyli jej zawartość na pomoc takim osobom jak mój już świętej pamięci krewny. Co prawda niespecjalnie łudziłam się, że wszystko zostanie spożytkowane na zbożny cel, ale nie miałam zamiaru tego sprawdzać. Zabrałam wspomnianą książkę wraz z fotografią i wyjechałam.

   Długo rozmyślałam nad tym, w jaki sposób powinnam postąpić z Mégane. Otworzyć drzwi butem i od progu oskarżyć ją o najgorsze? Wyrwać jej pazurami z gardła prawdę? Udawać, że nic się nie stało? Odsunąć od nie tylko wspólnych interesów, ale i wszystkiego, co w jakikolwiek sposób nas łączyło? A może raczej odkreślić sprawy prywatne od interesów grubą kreską i niezależnie od osobistej niechęci wciąż korzystać z jej niebagatelnych przecież kontaktów biznesowo-politycznych? Ostatecznie postanowiłam zachować cały wyjazd w tajemnicy, równocześnie jednak podjęłam decyzję, by faktycznie uporządkować zasady naszej współpracy i jasno oddzielić to, co moje i tylko moje od tego, co Mégane zdążyła w międzyczasie wypracować. Jak nietrudno się domyślić, z początku nie była ona zachwycona takim obrotem spraw, niemniej szybko dała się przekonać, że dzięki temu będzie mogła podejmować wszelkie decyzje samodzielnie, a zysk będzie wówczas jej i tylko jej.
   Zrobiłam więc wszystko, co mogłam zrobić. I co dalej? Mogłam równie dobrze rozpocząć nowe tysiąclecie w jakiś pasujący do okazji, wiekopomny sposób, jak i skupić się na czerpaniu jakże zasłużonej przyjemności z tego, co osiągnęłam. Nareszcie! Chwilowo zaczęłam od tego drugiego, a konkretnie od Mirioli. Spodziewałam się z jej strony raczej miłego zaskoczenia, tymczasem była ona nie tyle nawet skrępowana, co wręcz wystraszona mą niezapowiedzianą wizytą. Choć odczuwałam pewien zawód, w pełni zrozumiałam – a wręcz popierałam – porzucenie przez nią dawnego fachu i życzyłam wszystkiego dobrego, nie próbując nawet prosić o to jedno ostatnie spotkanie. Dopiero wówczas zgłosiłam się do jej dawnej opiekunki, która dla odmiany powitała mnie z błyskiem w oku. Przedstawiłam jej więc zaktualizowaną listę życzeń oraz zażaleń, oczekując w zamian jakże fachowego doradztwa.
   Czy i tym razem wszystko potoczyło się równie udanie jak z Miriolą? Niestety nie. Pierwsza kandydatka może i wyczyniała prawdziwe cuda w łóżku, za to poza nim była równie interesująca, co zeszłotygodniowy program telewizyjny. Druga przeciwnie: mogłam z nią choćby pójść do muzeum sztuki nowoczesnej, by rozprawiać o wystawionych tam pracach, natomiast gdy przychodziło co do czego, zamieniała się w kłębek nerwów. Do tego stopnia, że w końcu otwarcie odmówiła zbliżenia i wyszła, nie czekając nawet na zapłatę. Trzecia była pomyłką już od samego początku, czwarta może się starała, ale niestety na staraniach się zwykle kończyło, piąta… Wreszcie postanowiłam wziąć sprawy we własne ręce i skorzystać z będącego wówczas wciąż relatywną nowością internetu.
   Wystawiłam więc najprostsze z możliwych ogłoszenie: dojrzała elegancka pani spotka świadomą swych preferencji dziewczynę na odpowiednim poziomie w celach nie tylko towarzyskich. Oczywiście napadła mnie cała banda koniobijców, wcale nie mniejszy tabun cichodajek i do tego paru dowcipnisiów (i dowcipnisiek), lecz ostatecznie odezwała się do mnie ta, której szukałam. A przynajmniej tak mi się wydawało.

*

   Izabela nie była ani specjalnie młoda, ani wybitnie inteligentna, ani zgrabna, ani właściwie cokolwiek, niemniej miała w sobie owo nieuchwytne „coś”, co nie pozwalało mi przejść obok niej obojętnie. Jednakże po ostatnich, niezbyt udanych doświadczeniach postanowiłam na razie ograniczyć się raczej do rozmów niż wspólnego miętoszenia pościeli. Niespodziewanie pozwoliło mi to dostrzec w niej podobieństwo do… Anieli. Przy wszystkich różnicach pomiędzy nimi, obie były samotnymi matkami z dorastającymi dziećmi, próbującymi sobie jakoś poradzić w życiu. I może to właśnie przez owe wspomnienia traktowałam ją lepiej niż powinnam? Starałam się pomóc, komplementowałam, a przede wszystkim nie naciskałam na zbyt wiele, mimo że jej nieoczywista uroda coraz bardziej mnie pociągała.
   W końcu stało się więc, co stać musiało. Raz, drugi, trzeci… każdy kolejny był niestety coraz większym rozczarowaniem. I to nie tak, że oczekiwałam zaraz nie wiadomo jakich erotycznych wzlotów pod sam sufit, niemniej liczyłam, że skoro nasz układ nie opiera się na „płacę, więc wymagam”, to znajdę w nim przynajmniej pozory szczerego zaangażowania, a być może i czegoś więcej. Na próżno. Mało tego: najpierw nie zwróciłam na to uwagi, później próbowałam coraz mniej sensownie to tłumaczyć, jednak ostatecznie musiałam przyznać, że Izabela po prostu zaczęła żyć na mój koszt. Żeby nie powiedzieć, że wręcz mnie okradała, przykładowo „zapominając” oddać biżuterię, którą dostawała ode mnie przy okazji każdego naszego wspólnego wyjścia. W końcu spróbowałam delikatnie zasugerować jej me wątpliwości, jednak w zamian zostałam obrzucona stekiem pretensji.
   Czy to właśnie była owa przysłowiowa kropla, która przelała kielich goryczy? Najwidoczniej tak. Kiedyś zapewne dałabym Izabeli drugą albo i trzecią szansę, a gdyby i to nie poskutkowało, bez zbędnych emocji odsunęłabym ją od siebie i zapomniała o całej sprawie. Ale nie tym razem. W zamian wrzuciłam jej parę podejrzanych tabletek do szampana, a gdy zaczęły działać, zaciągnęłam ją do sypialni i najzwyczajniej w świecie wykorzystałam. Na wszelkie możliwe i niemożliwe sposoby, jakie tylko przychodziły mi do głowy, z jednym tylko zastrzeżeniem, by nie pozostawić żadnych, najmniejszych nawet śladów. Po czym rozebrałam ją półprzytomną do naga, wrzuciłam na tylne siedzenie i wyrzuciłam na tyle blisko jej mieszkania, by sama do niego dotarła i na tyle daleko, by pół dzielnicy widziało ten powrót.
   Miałam w głębokim poważaniu zarówno wyrzuty sumienia, jak i ewentualne konsekwencje, których zresztą się nie doczekałam. Ani jednych, ani drugich. A skoro tak, zrobiłam ten ostatni krok, przed którym wzbraniałam się przez całe lata. I tak od dawien dawna wszyscy dokoła ciągle mnie oszukiwali i wykorzystywali, więc niby dlaczego nie miałabym odwdzięczyć się im pięknym za nadobne? A nawet jeśli nie, to kiedy niby miałabym zacząć korzystać z nie tylko tych grzecznych i legalnych przyjemności, ale i tych bardzo nieprzyzwoitych i jeszcze mniej zgodnych z prawem?

   Jak pomyślałam, tak zrobiłam. I nie miałam zamiaru ani się ograniczać, ani tym bardziej oszczędzać. Prywatne seanse w ekskluzywnych klubach ze striptizem, najlepsze z najlepszych escort girls, pełen przekrój przez wszelkiej maści używki rodem z hollywoodzkich produkcji. Byle częściej, byle więcej, byle mocniej! Piłam, paliłam i ćpałam całymi dniami, by nocami zmieniać kochanki jak rękawiczki. Czy raczej sprzedajne dziwki, bo żadna nie robiła tego za darmo. A że płaciłam naprawdę dobrze i miałam zwyczaj dorzucania do umówionej kwoty czegoś od siebie, zwykle w postaci jakiegoś gustownego świecidełka, chętnych nie brakowało. Praktycznie zawsze mogłam sobie wybierać wedle bieżącego uznania: młodą, dojrzałą, wysoką, niską, szczupłą, krągłą, blondynkę, szatynkę, rudą… nieraz bywało, że więcej niż jedną.
   Co z nimi robiłam? Wbrew pozorom nie tylko to, co mogłoby się wydawać. Czasami wystarczyło, by nagie podały mi śniadanie. Wypełniły wannę po same brzegi pachnącą pianą i bardzo dokładnie oraz jeszcze dogłębniej mnie umyły. Uczesały i dały się uczesać nie tylko na głowie. A kiedy nie miałam siły, ochoty, nastroju czy czegokolwiek, siadałam wygodnie w fotelu i zachęcałam je do zaprezentowania najbardziej intymnych talentów, nieraz z zaiste interesującym efektem. Choćby wówczas, gdy apetyczna, by nie powiedzieć puszysta dziewczyna okazała się byłą gimnastyczką. Czego jak czego, ale okazji, by wylizać ją calusieńką w pozycji szpagatu do góry nogami nie miałam zamiaru przepuścić. Albo kiedy akurat miałam ochotę na modną podówczas gotkę, a jedyną dostępną okazała się chudzina z podgoloną głową i dla odmiany niestrzyżoną piczką, po której nie spodziewałam się absolutnie niczego. A już na pewno nie takiego pokazu fistingu, aż sama postanowiłam dołączyć i poszerzyć nie tylko wiedzę.
   Wbrew pozorom nie kierowałam się jednak jedynie czystym hedonizmem. Mogłam nakładać na twarz kolejne warstwy makijażu, mogłam łykać pigułki w ilościach hurtowych i mogłam szukać pomocy u mniej lub bardziej podejrzanych cudotwórców, ale nie mogłam dłużej się okłamywać. Starzałam się tak szybko, że nawet nie próbowałam już przewidywać, ile pozostało mi życia. W szczególności tego świadomego, a nie tylko jego nędznej imitacji, podtrzymywanej przez obstawionych sprzętem lekarzy. Czerpałam więc z niego pełnymi garściami, nim było za późno.
   Ile to trwało? Zbyt długo. I pewnie potrwałoby jeszcze dłużej, gdyby nie osoba, po której najmniej bym się tego spodziewała. Mégane. A jeszcze konkretniej jej córka, która niedługo później pojawiła się na świecie, dając mi tak nagły i niespodziewany powód, by się wreszcie ogarnąć, że sama nigdy bym się go nawet nie spodziewała. Znaczy jej.

   Co jeszcze dziwniejsze, właściwie nigdy nie ciągnęło mnie do dzieci. Jeszcze będąc młodą dziewczyną pogodziłam się, że własnych mieć nie będę, natomiast cudze znacznie częściej mnie irytowały niż w jakikolwiek sposób cieszyły. Tymczasem dosłownie zwariowałam na punkcie Adeliny. Do tego stopnia, by z własnej nieprzymuszonej woli porozmawiać długo i jeszcze bardziej szczerze z jej matką, przeprosić ją za wszystkie dawne winy oraz zaniedbania i zaproponować, byśmy od nowa poukładały naszą relację. Ostatecznie co rodzina, to rodzina i innej mieć nie będziemy.
   Wzięłam się także za siebie i to konkretnie. Mimo że aż za dobrze wiedziałam, jak bardzo będzie mi ich brakowało, ograniczyłam ilość przygodnych kochanek do absolutnego minimum. Zapisałam się na jedną, drugą i dziesiątą terapię, przeszłam regularny detoks, nawet zaczęłam bodaj pierwszy raz w życiu naprawdę dbać o dobrostan tak ciała, jak i ducha: tu jakiś fitness, tam medytacja, w międzyczasie masaż. Nie tylko ten erotyczny, choć i z takich od czasu do czasu korzystałam.
   Przede wszystkim natomiast starałam się dzielić wspólne radości i smutki ciemnowłosego cherubinka o wciąż wyraźnie egzotycznych rysach. Patrzeć i z nieukrywaną radością i dumą podziwiać, jak wyrasta na coraz piękniejszą, a od pewnego momentu niesamowicie seksowną dziewczynę, obok której po prostu nie dało się przejść obojętnie. Bez porównania ważniejsze było dla mnie jednak co innego: mimo nowobogackiej matki z kijem-wiadomo-gdzie oraz ciotecznej babki o niedającym się racjonalnie wytłumaczyć życiorysie – że o gustach erotycznych z litości nie wspomnę – Adelina była nad wyraz… normalna. Serdeczna, wesoła, inteligentna. Owszem, mogłam pomstować na typowo młodzieńcze przywary jej samej i całego jej pokolenia, tylko po co? By wmawiać samej sobie, że kiedyś to było lepiej i oczywiście ja za jej czasów też byłam lepsza?
   Niby tak, ale, kurwa, nie do końca, jakby to owo pokolenie powiedziało.

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja: playgroundai

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 10.02.2024. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

1 komentarz

 
  • Bee

    No i jak to skomentować? Opowiadanie zamieszczono 4 dni temu. Ma 132 odsłony. Przecież to się nawet do poczekalni nie nadaje. Czas zacząć usuwać projekty, które najzwyczajniej się nie przyjęły.

    16 kwietnia

  • AgnessaNovvak

    @Bee cóż, pokonała mnie własna ambicja i niedostosowanie treści do wymagań czytelników. Ale bez obaw, więcej błędów już nie popełnię.

    16 kwietnia

  • Bee

    @AgnessaNovvak Dobrze, że przynajmniej masz tego świadomość.

    16 kwietnia