Istnienie

Bo z winem to jest tak, że lubi się kończyć o niewłaściwej porze. Gdy czujesz, że zbliżasz się do tego słynnego momentu świadomości, a dokładniej nad-świadomości, gdzie czas zamienia się w wieczność, a zakrzywiona rzeczywistość przenosi cię do światów sennych marzeń, odkrywasz nagle, że brakuje jednej jedynej kropelki, a na dnie butelki widać tylko twoje odbicie. Cóż robić – położyć się na zakurzonym dywanie, wzrok skupić na czerwonej plamce, która niegdyś była krwiożerczym komarem i myśleć nad bezsensem sensu istnienia, upaćkać ubranie błotem nihilistycznej brei, zmieszanej z egzystencjalizmem beznadziejności. I wtedy wino jakby staje się mocniejsze, paruje już nie tylko w trzewiach, ale przede wszystkim w mózgu, naczelnym organie homo sapiens, człowieka myślącego, czującego, że życie jako myśl, jako ta nieustająca gonitwa "za być by mieć", jest absurdalnym wymysłem wszech czasów, pseudointeligencji,  pseudofilozofii i pseudo życia, bo życie jest niczym innym, jak tylko waleniem się wełnianym młotkiem po arbuzie zwanym głową. „Bo to wygląda, że snem jest tylko, koszmarem”, jak mawiał pewien klasyk, który klasykiem nie był, który imitował życie, a życie imitował jego i już nie było wiadomo kto jest kto: czy życie to on, czy on to życie. Czytając litery tej życio-znakomitości, można chyba dojść do wniosku, iż oto żył on najprawdziwiej, nie udawał, ugniatał, łamał, po czym ono ugniatało i łamało jego i wszystko właśnie na tym polega, na współzależnościach, wszelkiej, przenikającej się poetyce.  
     Niedopity siedziałem przed ekranem komputera. Film dobiegał końca, a ja wcale nie czułem beznadziejności, w zasadzie nie czułem nic, a liczyłem na to, iż alkohol spowoduje nagły spadek siły witalnej, życiodajnej energii, doprowadzi mnie na skraj, gdzie już tylko krok do końca świata. W zasadzie, to o żadnej witalności przecież tutaj nie można mówić, bo ja to desperat jestem i we wszystkim szukam powodu do myślowego samounicestwienia, a wino miało stać się pretekstem lub też motorem do użycia środków przymusu czyli noża lub też sznurka – nóż zostawiał ślady na przedramieniu, a sznurek imitował piękno utraty życia poprzez powieszenie. W piątek tak mocno ścisnąłem gardło, że prawie straciłem przytomność. Uświadomiłem sobie wówczas, że ta metoda jest najskuteczniejsza i wcale tak nie boli jak to można sobie było wyobrażać, rach ciach i po człowieku, tym bardziej, gdy w żyłach płynie słodki  nektar znieczulając ciało, a wtedy tylko mocna gałąź i witaj panie niebieski, któryś stworzył mnie ohydnego.  
     Siedziałem zapadnięty w śmierdzący, zapierdziały fotel i gapiłem się w brudną ścianę. Ostatni kieliszek zniknął w przełyku. Głowa cała, nic nie wiruje, świat pozostał na swoim miejscu, a przecież nie dla tego kupiłem to kurewskie, czerwone, bułgarskie wińsko. Miało sponiewierać, doprowadzić do szaleństwa ciało i duszę piekielną, a ono wygodnie ułożone w żołądku leżakuje.  Po co to wszystko, ten teatr cienia, udawanie na scenie pomyłek, zakładanie nowych, woskowych twarzy, produkowanych w fabryce świeczek, gdzie bladzi robotnicy, jak automaty, rozgrzewają wosk i wlewają do formy, by po chwili, po kilku sekundach, wykładać na taśmę, błyszczące metafory oświecenia.  
     Nóż nie chce ciąć, ten kawałem liny, który leży na parapecie obok płyty Pink Floyd, nie ma zamiary dusić, zostałem więc sam jak palec i to ten środkowy. Chyba cały wszechświat ma mnie w głębokim poważaniu, w cieśninie gibraltarskiej, między zdaniami słynnej przepowiedni nawiedzonego świętego, który to widział przyszłość zażywając magiczne ziółka. Gdzie jest ten kołowrotek w głowie mej, gdzie ta słynna smuga cienia, o której wspominał wcześniej wspomniany? Która to właściwie jest godzina? Może jeszcze zdążę pójść po kolejną dawkę świadomości? Tak, kilka łyków czerwonej substancji wzmacniającej poczucie istnienia, które dąży do zagłady unicestwiając wszelką myśl racjonalną. Jednak gówno, godzina duchów, sklepów zamkniętych. Pozostaje tylko przeklinanie jedności czasu i miejsca – ziemia, planeta straceńców, liczących na to, że dla nich czas stanie w miejscu, zakopią się w wieczności. Jakże oni są śmieszni. -Piotruś, powiadam ci, że jeszcze przyjdzie do ciebie, może nie teraz, lecz jest już naprawdę blisko, nie potrzeba wcale wspomagaczy, ona idzie do ciebie i już wkrótce znajdziesz się w jej ramionach, mój ty ptysiu miętowy - pocieszałem się słowami.  
     I tak dumałem nad tym wszystkim, a boski trunek jakoś nie chciał uderzyć mi do głowy. Cóż zrobić, takie są wyroki boski. Pozostaje tylko tak siedzieć i zachodzić w głowę, dlaczego to właśnie ja doświadczyłem piekielnego objawienia, bo inaczej tego nie można nazwać, świadomość prowadzi przecież do zagłady, mądrość nie jest zbawieniem, lecz zaproszeniem do trumny. Widzę więcej niż inni, czuję mieszankę azotu, tlenu i tej drobinki gazów szlachetnych, a to wszystko razem wzięte, zmieszane w kuble rozumienia, sprawia, że umysł topnieje razem z chęcią do dalszej egzystencji. Ach, gdybym tak miał kogoś bliskiego, nieważne kogo, byleby to był przyjaciel ukochany, rozumiejący bez słów, słońce złociste, kobieta czuła, obdarzająca mnie spokojem, to wówczas mógłbym oddać się boskiej niewiedzy, słodkiej głupocie i ignorancji, a tak, to klękajcie narody, gnij w swej zadumie, w swym śmierdzącym fotelu.

szejkan

opublikował opowiadanie w kategorii inne, użył 974 słów i 5647 znaków.

1 komentarz

 
  • Malolata1

    O, nie wiem, co powiedziec. Czapki z głów.

    2 gru 2015