– Cześć, Mike! – przywitał się.
– Witaj! Dawno cię nie było. Jak tam uprawy?
– No właśnie... w tym problem. Masz jakieś zioło?
– Przykro mi, to już przeżytek, teraz jest moda na to – Kumpel wyciągnął kilka papierowych kwadracików rozmaitego koloru.
– LSD? – Zdziwił się Trevor – Przecież zawsze byłeś przeciwny.
– Ale biznes to biznes, na zielsku długo nie pociągniesz. To jest bardziej opłacalne.
Chłopak próbował już kiedyś kwasu, świeżo po skończeniu szkoły, ale po fazach jakie miał i które napędziły mu nie lada strachu, pozostał przy marihuanie.
– To już w ogóle będziesz miał palenia? – zapytał poddenerwowany Trevor.
– Spokojnie, mogę ci załatwić na jutro. Na razie masz to – rzekł Mike, wciskając mu w dłoń dwie sztuki narkotyku. – Spróbuj. Po starej znajomości na koszt firmy – dodał z uśmiechem.
– Dzięki. Na razie raczej nie mam innej opcji – odparł szatyn.
– Tylko nie szalej, bierz ćwierć. Ostro gniecie, dlatego ostrzegam. I delikatnie z trunkami – poinformował przyjaciel.
– Ok, zrozumiałem. Jutro będę tu około południa, załatw mi moje drobiazgi. Cena nie uległa zmianie?
– Nie.
– Trzymaj – Trevor położył na stole odliczoną sumę. – Do jutra.
– Się wie.
Schował towar do portfela, który raczej rzadko nosił. Przy okazji przeliczył pozostałą w nim sumę i udał się w poszukiwaniu marketu. Nie szukał długo, zaraz za rogiem był mały sklepik. Już miał wejść do środka, gdy nagle ją zobaczy. Stała za ladą i oparta o rękę, czytała jakiś brukowiec. Cofnął się o dwa kroki i przez napisy na szybie bacznie ją obserwował. Bał się wejść – coś niespokojnego, siedzącego w nim nie pozwoliło, aby otworzył drzwi. Postał jeszcze chwilę i wrócił do baru. Zamówił piwo i usiadł w tym samym kącie. Mike'a już nie było. Butelkę opróżnił dość szybko, cały czas rozmyślając o tym nieszczęsnym sklepie. Chęć, a jednocześnie wstyd, a może strach przed spotkaniem biły się ze sobą w nim całym.
Nagle wstał gwałtownie i ruszył przed siebie. Zapłacił za browar i udał się w stronę marketu. Podszedł do drzwi i zbierając w sobie choć cień odwagi, która przed chwilą była, ale zniknęła, delikatnie nacisnął klamkę.
– Cześć – mruknął tępo, stając przed ladą jak ofiara losu.
– Cześć! – odpowiedziała wesoło, odkładając gazetę.
– Poproszę trzy butelki Johnniego Walkera.
Postawiła przed nim.
– I jeszcze... dwie paczki czerwonych Marlboro – jęknął, prawie że plącząc słowa.
Dziewczyna odwróciła się do regału, a on stał jak kretyn, gapiąc się w blat lady.
– Czy my się nie znamy? – zapytała nagle, pakując papierosy do torby.
Poczuł się, jakby ktoś rąbnął go w łeb.
– Znamy się to za dużo powiedziane, ale chodziliśmy do tej samej szkoły – wydukał przez ściśnięte gardło.
Jeszcze bardziej peszył go fakt, że ślicznotka jest kompletnie wyluzowana.
– Pamiętam cię, zawsze piłeś Pepsi. Trevor, tak?
Nogi mu się ugięły – skąd ona mogła znać imię szkolnego dzikusa?
– Zgadza się, masz dobrą pamięć.
– Byłeś dość intrygującym chłopakiem, dlatego cię pamiętam.
W końcu nieśmiało na nią spojrzał – stała uśmiechnięta. Patrzyła tak ciepło, że aż głupio mu się zrobiło, że tak się peszy.
– Zmężniałeś – stwierdziła, kończąc pakować zakupy. – Co u ciebie? Słyszałam, że napisałeś trzy książki. Klimat nie dla mnie, ale mój brat je lubi. Jak się dowiedziałam, że napisał je chłopak z naszej szkoły, musiałam je kupić – oznajmiła; rozgadała się na dobre.
– Tak, napisałem takie tam bazgroły – mruknął, zdobywając się na uśmiech.
– Mieszkasz gdzieś w okolicy? Nie widziałam cię od czasów szkoły?
– Nie, przeprowadziłem się do domu po babci, kilkanaście kilometrów stąd. – Ile się należy? – wyciągnął portfel.
Podała sumę. Zapłacił i już miał wyjść, gdy nagle coś w nim drgnęło! Zawrócił.
– Może umówimy się na drinka? Będę w mieście kilka dni – zaproponował, samemu nie wierząc, że to powiedział.
– Ok. Jutro kończę o szóstej, możesz wpaść do sklepu. Jest tu fajna knajpa, pogadamy. Nigdy nie mieliśmy okazji porozmawiać, czas to zmienić – odparła miło.
– Dobrze.. super… będę o szóstej – wypaplał, szybko zabrał torbę i prawie biegnąc, opuścił lokal.
Gdy już siedział w samochodzie, dalej do niego nie docierało, że się z nią umówił; był już cały mokry i lekko przerażony. Ale przecież o to mu chodziło, prawda? Więc teraz musiał stawić temu czoła.
Siedząc już w domu na kanapie, rozmyślał. Młoda kobieta uczepiła się do niego jak rzep, cały czas miał przed oczami jej długie, ciemnoblond włosy i uśmiech przyklejony do twarzy. Pamięta też dobrze małe złote kuleczki, tkwiące do dnia dzisiejszego w uszach dziewczyny.
Rozmarzył się tak bardzo, że już dobrą godzinę trzymał w ręku zamkniętą butelkę z alkoholem. Nie zapalił jeszcze ani razu. A no przecież! – Przypomniał sobie nagle, sięgnął po portfel ze stolika i wyjął czerwony papierek. Bał się go jak ognia i pożądał zarazem. Przeciął nie na ćwierć, a na pół, i wsadził do ust. Drugą połówkę schował z powrotem. Otworzył whiskey i przyssał się do butelki – bardzo go suszyło. Kompletnie zignorował ostrzeżenia kumpla. Osunął się płynnie w dół, założył nogi na stół i odpalił papierosa. Siedział tak około piętnastu, może dwudziestu minut i dumał: Czemu się, kurwa, nic nie dzieje?
Butelka zniknęła szybciej, niż się pojawiła, a po drugą trzeba ruszyć się do lodówki. Wstał, ale tak szybko, jak wstał, wyrżnął głową o dywan, przesuwając przy okazji stolik o dobry metr. Spojrzał na sufit i nagle zaczął się niemiłosiernie śmiać. Usiadł, ale mimo usilnych prób, za cholerę nie mógł stanąć na nogi. Podłoga była niczym łóżko wodne, cały się w niej zapadał, położył się więc, zrezygnowany.
Leżał tak chwilę, śmiejąc się jak dureń, po czym niezgrabnie się uniósł i na kolanach poczłapał do kuchni. Wlekąc się tak i wyjąc jak opętany, dotarł w końcu do lodówki. Chciał wziąć butelkę, lecz sięgająca z ziemi ręka zdawała się być za krótka, aby otworzyć wrota chłodziarki. Stękał i jęczał, lecz widząc, że na marne idą jego wysiłki, legł znowu, mocno już zirytowany.
Łzy ciurkiem leciały mu po twarzy, nie wiadomo, czy z tego nałogowego śmiechu, ze złości na lodówkę, na za krótką rękę, czy też na kumpla, przez którego nie mógł się teraz napić.
Patrzył na niebieskogranatowy sufit i nie mógł się nadziwić – skąd u niego w domu takie kolory? Gdy próbował zamknąć oczy, widział to samo, tylko barwy mieszały się jak oszalałe. Nie wiedział już, czy ma je mieć otwarte, czy zamknięte.
Podniósł powieki i zdębiał! Jakimś dziwnym trafem znalazł się nagle w samochodzie z szopy. Spojrzał przez przednią szybę i z daleka dostrzegł jakąś snującą się koło domu, dziwną postać. Wysiadł z auta – nogi już go słuchały. Podszedł bliżej i zobaczył gliniarza, którego niedawno zakopał. Chciał rzucić się do ucieczki, lecz po każdym wykonanym kroku znajdował się w punkcie wyjścia. ”Uciekał” tak, stojąc, a policjant był coraz bliżej. Zatrzymał się metr od Trevora.
– Nie mam żalu, tylko daj mi się czegoś napić – wycharczał, emanując niepokojącym echem.
Przerażony, naćpany prawie do nieprzytomności chłopak biegiem rzucił się do ucieczki. Wpadł do domu i zatrzasnął się od środka. Trząsł się cały.
– To co z ta flaszką? – Usłyszał za plecami.
Zdrętwiał. Bał się odwrócić.
– Czekam.
Sparaliżowany chłopak na sztywnych nogach poszedł do kuchni i przyniósł facetowi alkohol. Nie patrząc na gliniarza, wyciągnął dłoń i podał mu butelkę.
– Sam nie piję.
Trevor po omacku wziął whiskey i pociągnął zachłannie. Nadal nie patrzył na zmorę.
– Jeszcze – usłyszał, lecz nie zdążył napić się ponownie, bo facet wykręcił mu ręce i rzucił chłopaka twarzą do ziemi i zaczął go dusić. Trevor zaczął się szarpać i leżąc w półleżącej pozycji czuł, jak robi mu się coraz bardziej gorąco, jak odpływa z niego życie…
Oprzytomniał. Nadal leżał na ziemi, przy otwartych drzwiach lodówki, w sąsiedztwie rozbitej butelki i kałuży alkoholu. Niezadowolenie wykrzywiło jego oblicze. Wstał koślawo, zamknął lodówkę, zostawił ten cały bałagan, wziął piwo i wyszedł na zewnątrz. Skierował się w stronę pobliskiej drogi. Szedł tak wzdłuż niej, paląc jednego papierosa za drugim i popijając browarem. Przeszedł dobre pół kilometra, w końcu się zatrzymał. Rozejrzał się wkoło i kompletnie nie wiedział, gdzie się znajduje. Znał dobrze tą trasę, ale dziś była ona jakaś inna. Nie było znaków, które zawsze mijał, nie było znajomej roślinności, a co najdziwniejsze – nie było widać miasta, które w tym miejscu powinno pojawić się na horyzoncie.
Zawrócił, ale nie wiedział, gdzie ma iść. Skręcił w boczną ścieżkę prowadzącą do lasu. Po kilkunastu metrach dostrzegł, że las robi się coraz gęstszy, mimo to brnął dalej w tą niewiadomą, kompletnie nie wiedząc, co go tam pcha.
Zatrzymał się i spojrzał na drogę, chcąc zawrócić, ale drogi już nie było. Okazało się, że jest w samym środku jakiegoś buszu. Z każdej strony las wydawał się taki sam.
– Kurwa, gdzie ja jestem? – wydusił kompletnie zdezorientowany i mocno już przestraszony.
Podszedł trochę w prawo, lecz widząc, że las nic a nic się nie zmienia, postanowił ruszyć w drugą stronę. Mimo że przeszedł już spory odcinek, krajobraz nadal był taki sam. Zlewały mu się drzewa, krzewy, do tego uderzał w niego przenikający, świecący biały kolor na konturach liści, który szarpał mu mózg.
Kompletnie rozbity i zmęczony krzyknął w końcu głośne: – KURWAAA MAAAĆ! i drąc się w niebogłosy, zaczął kopać i walić pięściami w pierwsze lepsze drzewo.
– Jak do chuja się stąd wydostać?! – wrzeszczał spanikowany, a szał podkręcał fakt, że nie miał już fajek, a przeraźliwie chciało mu się palić.
Oparł się o sosnę i osunął bezwładnie, uderzając demonicznym, zrezygnowanym śmiechem. Ten po chwili zmienił się w płacz. Siedział i płakał jak dziecko, rozglądając się dookoła. Było mu zimno, chciał jarać i suszyło go okropnie. Schował głowę między kolana i wpatrywał się w szarobrązowe liście, które miał pod nogami. Te zbliżały się do niego, unosząc się z ziemi w lekkim kołysaniu. Zamknął oczy, bał się ich i nie chciał widzieć...
Otworzył oczy – siedział przy piaszczystej drodze, niedaleko swojego domu. Kompletnie zirytował go ten brak świadomości, ale odetchnął z ulgą. Wiedział, co wziął, ale nie był przygotowany na takie odloty. Spodziewał się halucynacji, ale nigdy utraty kontaktu z rzeczywistością. Wyrzucał sobie, że niepotrzebnie wziął więcej niż kazał przyjaciel. No i alkohol. Zdawało mu się, że cała ta akcja nie trwała zbyt długo, a naprawdę minęło kilka godzin.
Buty miał całe w piasku. Powoli dotarł do domu i zaczął sprzątać pobite szkło, robią to nad wyraz ślamazarnie. Głowa zaczynała mu ciążyć, czuł się jak przeżuty i wypluty. Wiedział, że narkotyk odchodzi i że nie będzie wesoło. Nadzieja w złagodzeniu „bólów” była w ostatniej, w tym momencie najcenniejszej butelce Johnniego Walkera.
Po kwadransie szarpania się porządkami w końcu mógł spocząć przed telewizorem z utęsknioną butelką. Spojrzał na pudełko fajek – w kilka godzin wypalił całą paczkę, z czego pamięta tylko trzy sztuki.
Włączył telewizor. Poskakał po kanałach, ale gdy nic go nie zainteresowało, wyłączył i położył się na lewy bok. Spać mu się nie chciało, był jednak dziwne otępiały, mając wrażenie, że jego ciało waży tonę.
Otworzył flaszkę i pociągnął spory łyk. Smakowała jakoś nieprzyzwoicie dziwacznie, ale koniecznie chciał więcej. Spojrzał na zegarek – dwudziesta dwadzieścia. Zmarszczył brwi – wskazówki rozmazywały się i zlewały w całość.
Chlał namiętnie whiskey, myśląc o jutrzejszym spotkaniu z dziewczyną.
1 komentarz
Duygu
No, to nieźle na niego podziałał nowy towar Ciekawe, jaka będzie relacja Trevora z blondynką... Bardzo ciekawe opisy i świetna fabuła.
agnes1709
@Duygu Kłaniam się