Strażnicy cienia IV część 16

Odetchnęła głęboko i podeszła do Marcusa, który wyglądał na zamyślonego.
     – Już w porządku – powiedziała do niego znacznie spokojniej.
     – Wszystko układa się w całość.
     – Tak, wiemy dokąd jechać, Dietmund jeszcze się nas nie spodziewa i w tym momencie mamy przewagę. Trzeba dobrze to rozegrać. Musimy to zaplanować. Gottri mówił, że tam są dwa wampiry. Z dwoma poradzimy sobie bez problemów.
     – Wyciągnijmy z niego, ile się da – zasugerował Hoefer.
     – Porozmawiaj z nim – poprosiła. – Ja dziś chyba nie powinnam.
     Skinął głową na znak zgody.
     – Przekaż mu, że dostanie miecz od Viktora. Może to poprawi mu humor.
     – Dam mu go od razu – zdecydował i ruszył w kierunku Viktora.

     Veronika była już spokojniejsza, ale nadal przechadzała się w samotności. Zatrzymała się, gdy zauważyła, że Viktor powoli zmierzał w jej stronę.
      – Robi się coraz ciekawiej – stwierdził i zerknął w stronę obozu. – Nie wiem, jakie miałaś plany, ale sugerowałbym dowiedzieć się, gdzie jest ten wampir i podziękować im wszystkim za pomoc.
     – „Im wszystkim” to znaczy komu?
     Viktor wskazał Hoefera, jego ludzi i Gottriego.
     – Wykluczone – odmówiła bez namysłu.
     – To taka luźna sugestia. Skoro już podjęłaś decyzję, nie wiem, czy powinienem silić się na uzasadnienie.
     – Chętnie posłucham.
     Stanął obok niej.
     – Nie wiem, kim są ci dwaj – popatrzył na Filipa i Ulrycha – ale z pewnością nienawidzą mnie i moich ludzi. Teraz mamy wspólny cel, ale wydaje mi się, że mogą sobie przypomnieć pewne zdarzenia, gdy zrobi się nerwowo.
     – Nic takiego nie będzie miało miejsca. O tym zapewnił mnie Marcus. – Spojrzała na Viktora. – Mam nadzieję, że twoi ludzie także nie będą sprawiali kłopotów.
     – Na pewno nie będą stali bezczynnie, gdy ktoś będzie ich atakował albo znieważał. Tego chyba nie możecie od nich wymagać.
     – Czy Filip i Ulrych robili coś takiego? – zapytała czarodziejka, jednak nie czekała na odpowiedź. – Poza tym, gdybym już miała wybierać, zrezygnowałabym nie z nich, a z twoich ludzi.
     – Moi ludzie nie mają do nich żalu, więc nie można zakładać, że będą ich prowokować. Pomijając spojrzenia twoich kompanów i rzucane od czasu do czasu półsłówka... To nic takiego, jestem w stanie to zignorować, a moi ludzie mają satysfakcję.
     – Co? – Popatrzyła na niego zaskoczona.
     – Nie słyszałaś Ulrycha i Filipa? No tak – uśmiechnął się lekko – mówią to, kiedy nie słyszysz. Twoi dwaj pomocnicy aż się palą do tego, by wszcząć awanturę.
     – Ale satysfakcja?
     – Widzę, że jesteś wzburzona i nic do ciebie nie dociera.
     – Dociera – zapewniła go, posyłając mu nieprzyjemne spojrzenie. – Mówisz mi o jakiejś satysfakcji.
     – Wyłapałaś jedno słowo z tego wszystkiego i przerwałaś mi – uniósł się nieco. – Zapamiętałaś jedno słowo?
     – Zapamiętałam wszystko. To mnie po prostu uderzyło – rzuciła zirytowana.
     – A cała reszta mojej wypowiedzi? Chyba to słowo w tym kontekście brzmiało trochę inaczej, nie uważasz? Mówię o tym, czego można się spodziewać ze strony moich ludzi, a czego można się spodziewać po nich. – Skinął w stronę Filipa i Ulrycha. – I powtarzam po raz kolejny, oni – wskazał swoich podwładnych – nie będą wszczynać awantur.
     Veronika i Viktor przez chwilę mierzyli się spojrzeniami. Oboje byli wytrąceni z równowagi.
     – Ten tam – machnął ręką w kierunku Marcusa – podobno nie jest już kapłanem. Po jaką cholerę wyciągnął teraz ten symbol Morra? By machać nim krasnoludowi przed oczami?
     – Pewnie miał w tym cel.
     – Właśnie. Znasz jego cele? – zapytał prowokująco Viktor.
     – Pomaga mi i jest mi potrzebny. To mi wystarczy.  
     – O krasnoludzie nie wspomnę…
     – Proszę – założyła ręce na piersiach i pewnie spojrzała mu w oczy – nie krępuj się.
     – Akurat to chyba jest oczywiste. Zresztą już powiedziałem, co o nim myślę. Krasnolud… – Pokręcił głową i parsknął. – Ci zabójcy nie są zdrowi psychicznie. Do kompletu były kapłan, co już samo w sobie brzmi dość absurdalnie, i dwóch rozdrażnionych najemników, którzy mają pretensje do większości tutaj sprawnych wojowników…
     – Dorzuć do tego jeszcze czarodziejkę z Kolegium Cienia, której tak naprawdę nie wiadomo, o co chodzi, nie wiadomo, czego chce, do czego dąży i kiedy komu wbije nóż w plecy. Idealna drużyna. Tak zostanie – zakończyła, patrząc na niego wyzywająco.
     – Świetnie. Jak sobie życzysz. – Rozejrzał się. – Chyba powinniśmy już jechać.
     Veronika bez słowa ruszyła w stronę koni. Słyszała, że szedł za nią.
     – Zbierać się! – ryknął na podwładnych.

     Czarodziejka dosiadła swojego rumaka i nie czekając na nikogo, puściła się galopem w dalszą drogę. Chciała być jak najdalej. Wiedziała, że Viktor miał rację, dokoła panował bałagan. Powinna zrezygnować z części ludzi, bo grupa była zdecydowanie zbyt liczna, by niepostrzeżenie wprowadzić ją do Sylvanii. Musiała dobrze wybrać osoby, które miały jej towarzyszyć. Tylko co do Marcusa była pewna. Potrzebowała jego pomocy.
     Zjechała z drogi i zatrzymała się po godzinie przy strumieniu, który wypływał z lasu. Jej towarzysze byli daleko, a z przeciwka jechały wozy. Zsiadła z konia i podprowadziła go do wody. Wyjęła z torby wódkę, list od Gerta i usiadła na trawie. Popijając, znów zaczęła czytać. W pewnym momencie nie wytrzymała i rozpłakała się. Czuła, że to, co się działo dokoła, przerastało ją. Ze złością rzuciła pustą już butelką.
     Gdy zorientowała się, że jej towarzysze się zbliżają, pospiesznie schowała list, wytarła twarz i założyła kaptur. Nie chciała, by ktokolwiek oglądał ją w tym stanie.

     Veronika spojrzała na Filipa, który podjechał do niej i zeskoczył z konia.
     – Wszystko w porządku? – zapytał.
     – Tak – skłamała.
     – Gdybyś chciała pogadać, jestem do dyspozycji – zaoferował się. – Gdybyś nie chciała gadać, to też. Czasem wystarczy przytulić się do kogoś. Ludzie zapominają, jakie to ważne.
     Zerknęła w stronę pozostałych, którzy byli już niedaleko. Zygmunt, z którym na jednym koniu podróżował krasnolud, zjechał z drogi i skierował się w stronę Veroniki i jej rozmówcy.
     – Nie krępuj się – powiedział do czarodziejki Filip, wyciągając ręce do uścisku.
     – To akurat nie jest mi teraz potrzebne, ale dziękuję.
     – A na co masz ochotę? – zapytał.
     – Chyba na nic – odparła.
     – Mam też wino, nie takie drogie i słodkie, od którego robi się niedobrze. To porządne wino, które…
     – Dawaj – przerwała mu.
     – Właśnie. – Sięgnął do plecaka. – Jeden porządny łyk i od razu świat zmieni kolory.
     – Musi być wyjątkowe – stwierdziła.
     Podał jej butelkę, więc się napiła. Nie miała wątpliwości, że był to bardzo tani trunek. W przeszłości często takie pijała.
     – A teraz? – zapytał Filip, ponownie rozkładając ręce.
     – Nie, jeszcze nie. – Pokręciła głową i skupiła swoją uwagę na Zygmuncie i Gottrim.
     – Cholera, a ci tu czego? – mruknął Filip i schował wino do plecaka.
     Krasnolud niezgrabnie zgramolił się z wierzchowca i ruszył w kierunku Veroniki. Zygmunt został przy koniu.

     – Musimy pogadać – zaczął Gottri.
     Stanął przed czarodziejką wyprostowany i przynajmniej pozornie pewny siebie.
     – Słucham. – Skupiła na nim swoją uwagę.
     – W cztery oczy – powiedział krasnolud, zerkając na Filipa.
     – Możesz nas zostawić? – Veronika zwróciła się do najemnika.
     Mężczyzna skinął głową i ruszył w kierunku Ulrycha.
     Gottri głęboko wciągnął powietrze.
     – Zawiodłem, wiem o tym – zaczął. – Nikt nigdy nie będzie musiał mi o tym przypominać. Rozumiem, że się wkurzyłaś. Nie wiem, co się stało z Alexem. W zasadzie… wiesz jak było… O sobie teraz mówię. Z tym już koniec, nigdy więcej żadnego alkoholu.
     – Przepraszam, że tak się uniosłam, ale po prostu bardzo mnie to poruszyło – powiedziała. – Winię za to Jose, nie ciebie. To on za to odpowiada. Przez długi czas zachowywał się niewłaściwie, na co zresztą zwracałam mu uwagę, a tu popisał się na całego. Teraz to już nieważne.
     – To przeze mnie Jose trafił do niewoli – wyznał, wpatrując się w swoje buty.
     – Jak to? – zapytała, ale Gottri milczał. – Jeśli nie chcesz o tym mówić…
     – Chcę, ale to nie jest łatwe. Daj mi chwilę… – urwał i odetchnął. – To było w nocy na warcie… Jose spał, ja siedziałem. Dłużyło mi się, ręce czegoś potrzebowały… Jeden łyk jeszcze nikomu nie zaszkodził, tak? Każdy ci to powie. – Pokręcił głową. – Jeden łyk, drugi i tak dalej. Gdy się ocknęliśmy, byliśmy… Można powiedzieć, że mieliśmy noże na gardłach. Ja nie pamiętam dokładnie, co się wydarzyło. – Zerknął na Veronikę, po czym spuścił wzrok. – Pewnie będziemy musieli ułożyć jakiś plan. Weź pod uwagę, że Jose może mieć do mnie żal. Nie udało się nam przez to, że się nachlałem… – głos mu zadrżał. – Był jeszcze czas, żeby ich dogonić. Mieliśmy świeży trop. Potem okazało się, że cały czas deptaliśmy im po piętach, chociaż w górach ciężko było czytać ślady. To dlatego się rozdzieliliśmy… – zamilkł.
     – Chcesz tam z nami iść? – zapytała czarodziejka.
     – Oczywiście. – Spojrzał na nią. – Wyznacz mi zadanie, a ja je wykonam. Tylko żebym… Jose może to… Wiesz, może wybuchnąć.
     – Chyba nie jest aż takim idiotą, by tam stwarzać dodatkowe problemy. Chociaż nie wiem, bo mam już o nim bardzo kiepskie zdanie – przyznała.
     – To z miłości.
     – Tak się nie robi. – Nie znajdowała usprawiedliwienia dla postępowania Jose.
     – A z Alexem było różnie. Raz był z nami, raz nie. Przecież pamiętasz, jak sobie pojechał, gdy się posprzeczaliście, a potem wrócił. W górach było tak samo. On gdzieś jechał, potem wracał i to było normalne – tłumaczył Gottri.
     – Tak, ale umówiliście się...
     – Za każdym razem się umawialiśmy – przerwał Veronice – i za każdym razem wracał.
     – Mniejsza z tym. – Nie chciała drążyć tego tematu.
     – Wszystko złe to ja. – Krasnolud popatrzył jej w oczy.
     – To nieprawda, Jose zawinił. Z pewnością nie ty go prowadziłeś, tylko mu pomagałeś. To do niego należała ta decyzja. Może i zawiniłeś, ale nie w tej sytuacji… Z miłości – powtórzyła i pokręciła głową. – Zastanów się jeszcze, czy na pewno chcesz tam jechać. Bardzo nam pomogłeś, dostarczając tę mapę. Będę chciała jeszcze z tobą porozmawiać. Opiszesz mi dokładnie to miejsce. Im więcej szczegółów będę znała, tym lepiej. Naprawdę, jeśli nie chcesz tam wracać, jeśli wolisz iść w swoją stronę, to nie ma sprawy.
     – Ja zrobię co trzeba – zadeklarował. – Jestem gotowy zginąć za tę sprawę.
     – To nie jest konieczne. Mam tu wielu ludzi.
     – Ich też jest wielu – powiedział.
     – Mówiłeś, że są tam dwa wampiry. – Spojrzała na niego zaniepokojona.
     – Bo wampiry są dwa, ale jeden z nich mieszka w zamku w mieście i dysponuje oddziałem zbrojnych. To nie jest taka prosta sprawa.
     Veronika pokręciła głową i wstała. Nagle straciła przekonanie, że poradzą sobie bez większych problemów.
     – Jutro dokładnie mi wszystko opowiesz, dobrze? – zwróciła się do krasnoluda.
     – Dobra – zgodził się i po chwili ruszył w stronę drogi, zostawiając ją samą.
     Kobieta w zamyśleniu przeszła parę kroków, po czym usiadła, nie mając na nic ochoty. Nikt do niej nie podchodził, ani nie niepokoił jej w żaden sposób. Viktor zerkał czasami w jej stronę, ale także się nie zbliżał.

     Gdy najemnicy zaczęli dosiadać wierzchowców, zza wzgórza właśnie wyjeżdżała karawana, którą wcześniej dostrzegła Veronika.
     – Jedziesz?! – krzyknął do czarodziejki Filip.
     – Nie – odpowiedziała, nie podnosząc się z miejsca. – Dogonię was.
     – Obcy tu są! – Skinął w kierunku wozów i ruszył w jej stronę. – Zostanę z tobą, bo jeszcze sobie coś zrobisz. – Uśmiechnął się.
     – Słucham? – zapytała z nutą niedowierzania w głosie.
     – Niektórzy nie radzą sobie z problemami – powiedział Filip.
     – Człowieku, czy ja wyglądam, jakbym miała problem? Nie mam żadnych problemów. Mamy coś do załatwienia, ja muszę przemyśleć kilka spraw i to wszystko.
     – To świetnie. Jedziemy?
     – Ty tak, ja nie. Chcę tu jeszcze posiedzieć.
     – Może po prostu im powiem, że zostaniemy tu jakiś czas? – zaproponował.
     Pokręciła głową.
     – Przecież nie zostawimy cię tu samej. Z jednej strony przeklęty las, z drugiej czarnoksiężnik, tam wampir – machnął ręką w kierunku, w którym zmierzali – tu cholera wie co. – Skinął w stronę karawany. –  Może to jakaś banda zboczeńców. Proszę cię, nie możesz siedzieć tu sama.
     – Daj mi spokój, ładnie cię proszę. Chcę zostać sama – powiedziała z naciskiem, wstając.
     – Całkiem niedawno mówiłaś, że nie powinno się zostawiać towarzyszy, poza tym tu nie jest bezpiecznie – upierał się.
     – Jeśli zaraz stąd nie odjedziesz, będziemy tego żałować. Zostaw mnie, grzecznie proszę.
     Filip przez moment przyglądał się kobiecie, po czym zawrócił konia i odjechał, po chwili doganiając pozostałych, którzy byli już na drodze.

Fanriel

opublikowała opowiadanie w kategorii fantasy, użyła 2301 słów i 13578 znaków.

2 komentarze

 
  • Fanka

    Zostawiam łapkę i  :bravo: za świetną część. Szkoda mi Weroniki  :glaszcze:

    27 sty 2018

  • Fanriel

    @Fanka Dziękuję Ci bardzo.  :kiss:

    27 sty 2018

  • AnonimS

    @Fanka czemu Ci jej szkoda? :cheers:  Nawarzyła  piwa to musi je wypić ale i inni też je piją i z gorszym dla nich skutkiem.  Bo domyślam się że spadnie jak przysłowiowy kotek na cztery łapki i na dodatek jej problemy uczuciowe ktoś albo los za nią rozwiąże.

    27 sty 2018

  • Fanka

    @AnonimS szkoda mi jej bo mimo iż ma swój charakter to kocha Gerta i martwi się o niego. Święta nie jest ale Gert wiedział w co się pakuje ;)

    28 sty 2018

  • AnonimS

    Hm i znowu Gert. Chyba nie wesołe te myśli po przeczytaniu listu skoro się pije wódkę i rzuca pustymi butelkami. Viktor w jednym ma rację. Lepiej mieć mniej ludzi ale zgranych niż taką zbieraninę, na dodatek skłóconych.  Nie muszę dodawać że jak zawsze łapka w górę i tak dla publikacji. Min.po to się rejestrowałem. Pozdrawiam

    27 sty 2018

  • Fanriel

    @AnonimS Tak, w tych myślach nie ma nic wesołego. Viktor to doświadczony dowódca i wie, co mówi. Tylko czy Veronika go posłucha? Decyzja jak zwykle należy do niej. Dziękuję bardzo i oczywiście również serdecznie pozdrawiam!

    27 sty 2018